Nie jest to pewnie temat odkrywczy, ale w obliczu marnej pogody i bryndzy na większości łowisk może przywoła jakieś ciekawe wspomnienia.
Po wielkim świątecznym obżarstwie i błogim lenistwie korzystając z resztek urlopu wybieram się nad wodę spalić trochę kalorii. Wybór pada na Omulew, parę kilometrów przed jej ujściem do Narwi. Takie rozwiązanie wynika trochę z wygodnictwa, niedaleko mieszkają znajomi, do których po zmarznięciu można się wprosić na kawę.
Małżonka patrząc za okno usiłuje nas odwieść od tego zamiaru- piszę nas, bo do towarzystwa widząc przygotowania wciska się na siłę berneńczyk. Olbrzymia determinacja i obietnica szybkiego powrotu robią swoje, zabieram tylko wędkę, parę woblerków i w pół godziny docieramy nad wodę. Widok nie nastraja optymistycznie, jest tak monotonnie buro, siąpi deszcz, a do tego Omulew ma podwyższony stan wody, bardzo pędzi, więc i miejsc do poszukiwania zębatego mniej niż zwykle. Żmudnie obławiam kolejne zatoczki, parę wstecznych prądów i ciągle kicha. Pies znudzony asystowaniem zajął się rozkopywaniem kolejnych krecich kopców - będzie w domu awantura - a mnie nachodzi coraz większe przekonanie o nieuchronnej klęsce.
Zrezygnowany, docieram wreszcie do sporego zastoiska przegrodzonego zwaloną przez bobry olchą. Miejscówka jest wyjątkowo trudna do obłowienia, decyduję się stanąć na początku pnia i puszczać woblera wzdłuż jego boku. Po dwóch obrotach korbki czuję uderzenie, które prawie wyrywa mi wędkę z ręki. Ryba szaleje na krótkiej lince, a ja gorączkowo zastanawiam się jak go dostarczyć na brzeg. Z jednej strony krzaczory, z drugiej drzewo, wygląda to dosyć blado. Ponieważ na kołowrotku mam solidną plecionkę, a wędzisko St. Croix jest bardzo elastyczne, więc chyba zafunduję zdobyczy podróż powietrzną.
Skrócenie linki i powoli przez pień przetacza się spory - tak na oko w okolicach trójki - szczupak. W połowie drogi przednia kotwiczka woblera zahacza o pień, a kaczodzioby dotychczas pogodzony z losem nagle odzyskuje wigor i potężnym szarpnięciem wyrąbuje sobie wolność. Mnie pozostaje "kocia morda" i pełne współczucia spojrzenie psa.
Decyduję się wracać do samochodu, w czasie marszu powoli przechodzi mi irytacja i zaczynam sobie przypominać, że to już kolejny raz, ta niewielka rzeczka najpierw dała nadzieję, aby później ze mnie zakpić.
Najbardziej spektakularną klapę zaliczyłem nad Omulwią jeszcze w latach osiemdziesiątych. Wybrałem się na szczupłego z woblerkiem, którego za ciężkie pieniądze nabyłem bezpośrednio u producenta na warszawskiej Skrze. Tak urzekła mnie praca woblera w niewielkiej wanience, że postanowiłem na niego chuchać i dmuchać. Zanim wpuściłem go do wody, ubrałem obie kotwiczki w ażurowe, plastikowe ochronki w czerwonym kolorze. W bodaj trzecim rzucie do spadającego na wodę woblerka wystartował w powietrze piękny szczupak. Błyskawiczne zacięcie, szybki hol po powierzchni i nagle po wściekłym potrząśnieciu przez szczupłego pyskiem woblerek ląduje u moich stóp. Oglądam go dokładnie i oczywisty wniosek, groty tylnej kotwiczki są wbite w paski osłony. Wściekły na siebie zrywam winowajcę mojego niepowodzenia z kotwic, a po kolejnych paru rzutach mój wobler znajduje bezpieczną przystań na dnie złośliwej rzeczki.
Czy w tych obu przypadkach prześladował mnie pech, czy zbyt mała wyobraźnia, a może też brak umiejętności? Tak czy owak pamiętam te porażki bardziej niż przypadki, kiedy to mnie się udawało być górą.
Zdzisław Słyk *morsik5*
Komentarze
Pech to jest wtedy, gdy pędzisz 80 km nad wodę, wysiadasz, a tam miejscówek wolnych brak.
Albo wędek zapomniałes....
Patrząc bardzo trzeźwo na sytuację - myślę, że w tym momencie warto się zastanowić nad sensem zbrojenia woblera (mam tu na myśli niewielkie przynęty) w dwie kotwiczki. Było o tym trochę w prasie i w literaturze.
Nieduży wioskowy staw, w którym pływa kilka karpi w okolicy 6 kg. Postanawam na nie zapolować, wybieram stanowisko nęcę miejscówkę zarzucam przynętę, nawet nie długo czekałem, branie zacięcie i ryba wjeżdza w trzciny. Pech a skądże, wybrałem złe stanowisko, rzucałem wzdłuż trzcin i musiało się tak skończyć a przecież mogłem wybrać takie z którego holowałbym rybę na środek stawu na otwartą wodę.
Każde niepowodzenie wynika z naszego błędu a nie z pecha, bo przecież wędkarze nie mają pecha, niektórzy tylko nie wyciągają wniosków.
Na szczęście telefon pobył w wodzie najwyżej dwie sekundy. Ktoś gościowi doradza, by natychmiast wyjąć baterię, uruchomić silnik w autku, ogrzewanie dać na max, a tel. położyć na nadmuchu. Za kwadrans powinnien zadziałać.
Człek postępuje wedle rady. Nie bierze jednak pod uwagę, że auto stoi na wale, a hamulec ręczny nie zaciągnięty. Więc fiacik Punto, nówka, omal nie rozjeżdża gościa w drodze do wody. Poczem, niesione nurtem, zaczyna spływać. Ale nie tonie. Tymczasem na rzece pojawia się łódź z dwoma wędkarzami wracającymi z ryb. Jakimś cudem, z wielkim trudem, dociągają autko w pobliże brzegu. Dalej się nie daje, bo kółka wiszą na amortyzatoraach, zaparły się o dno.
Gość podpowiada: otwórzcie bagażnik, mam linkę, jakoś wyciągniemy. Więc otwierają bagażnik. Nie biorąc pod uwagę, że dół klapy pod wodą. Oczywiście woda natychmiast zalewa całe wnętrze, a auto osiada na dobre.
Teraz już tylko nurek ze straży pożarnej pomoże. W Pułtusku na dyżurze jest dwóch z uprawnieniami, ale bez sprzętu. Sprzęt trzeba przywozić z Ciechanowa. Przywożą, wreszcie auto wyciągają na brzeg.
Załamany kierowca otwiera na oścież wszystkie drzwi, wylewa wodę. Jeszcze przekręca kluczyk w stacyjce. O dziwo - kontrolki się świecą. Więc, żeby szybciej schło, postanawia opuścić szyby. Naciska na guziczek i... w tym momencie cała instalacja robie wielkie Pssss...
A Ty się, Zdzisławie, jednym woblerem przejmujesz
:grin
Trzymać portfel i komórkę w kieszonce zamkniętej np. na suwak. Przestrzegam tego, od kiedy ktoś z WCWI wspomniał o kolesiu któremu telefon wpadł do przerębla.
Zaciągnąć ręczny. Też kiedyś nie zaciągałem. Ale moja Druga Połowa, której na kursie powiedziano że tak trzeba, tak długo przypominała mi o nie zaciągniętym ręcznym, że (sam się dziwię) po kilkunastu miesiącach wyrobiłem sobie nawyk włączenia ręcznego hamulca nawet na osiedlowym parkingu :)
Słupek od ogrodzenia zatrzymał :grin Słupek wytrzymał. Zderzak - nie :grin
Tenże sam sąsiad dostrzegł kiedyś, jak z innym sąsiadem wracamy z ryb. Końcówka listopada. pogoda totalnie wredna. Z zaplanowanych sandaczy żaden nawet nie powąchał gumy. A że rybcię zjeść bardzo mi się chciało, to po drodze kupiłem dwie płocie po ok. 50 - 70 dag.
Rybcie wynosiłem w torbie foliowej. Lechu dostrzegł, kopara mu opadła. Gdzie?!!! No z ZZ, na odległościówkę, z 40 metrów. Określiłem miejsce. Lechu na to: to jutro pojedźmy! Nie mogę - ja na to - jutro pracuję. Sam pojadę! - Lech na to.
W niedzielne popołudnie widzę Lecha, gdy wysiada z auta. Siny z zimna i przemoczenia. Bo dmuchało i lało jeszcze mocniej. Lechu z wędkami. Absolutnie bezrybnie. Nawet bez brania.
Więc pytam upzejmie: a to nie dostrzegłeś, że myśmy mieli w garściach spinningi, a nie matchówki?
Nie dostrzegł. Ale był tak zziębnięty, że nie miał siły mnie gonić i mi pyska oklepać. :grin
Cytat:
oj Andrzej czy rzeczywiście tak było????
- dwie gumy.... rozumiem, że gość przyjechał na rybki już wieczorkiem... po wczesniejszej zapchaniu samochodu do wulkanizatora, chyba że miał dwa koła zapasowe, ale wtedy byłby szczęściarzem, nie pechowcem... ;)
- w punciaku bagażnik się otwiera albo kluczykiem albo od wewnątrz... rozumiem, że Gość wperw otworzył drzwi aby wyjąć kluczyk ze stacyjki (bo przecież wjechał do wody na zapalonym silniku)
- najbardziej to mnie zaciekawiła ta ekipa nurków....mam nadzieję Andrzej, że nie chodziło o \"nurków-aloholików\" ! ;), wysokość kółek (były zaparte o dno) do klapy w punciaku to max 60-70 cm. Jeśli kolesie byli prawdziwymi nurkami to musieli fajnie wyglądać nurkując na takiej głębinie.. z wystającymi butlami nad wodę
Myślę, że w opowiadaniu o pechu bardzo brakuje typowego - wędkarskiego akcentu. Powinieneś dodać, że wspomniani uczynni wędkarze na łodzi to holowali Punto za pomocą wklejanki z troczkiem-zboczkiem. Jestem przekonany także, iż w momencie otwarcia drzwi i wylewaniu wody, z samochodu wyskoczył metrowy szczupak i płynnym, węgorzowym ruchem czmychnął do rzeki.
p.S. Cieszę się, że w opowiadaniu szczupak uciekł do wody, w końcu w dniu 1 kwietnia (opisany przypadek) szczupły jest pod ochroną...
Gdybyś chciał weryfikować - pytaj o Waldka - właściciela.
Gdybyś chciał drugiego źródła werefikacji - ul. 3 Maja - pytaj o Darka (też sklep wędkarski, Darek jest właścicielem).
P.S. A gdzie ja tu o \"frytkowych\" okonkach\" :?
Gdzie ja o jakimkolwiek szczupaku :?
Yelcynku, jak się chce komuś dokopać, to trzeba się solidnie przygotować.
No, chyba że z \"kijem na szyprów ryj\" ma się zamiar przejechania przez pewne duże miasto, z dopuszczalnością rozjechania kilku dziaciaków...
Pozdróweńka :)
A czy ja chcę komuś dokopać? Po prostu nie uwierzyłem (jakis taki niewierny jestem ;)) i podałem swoje wątpliwości, resztę (okonek i szczupak) - koloryzując, żartując, taka żartobliwa mała złosliwość - co zresztą WYRAŹNIE napisałem....
Z całym szacunkiem... czy mógłbyś odpowiedzieć na moje wątpliwości?? Ciężko mi będzie \"pytać\" o Waldka, Darka jak i o Gościa z Legionowa..... poza tym... może byliście WSZYSCY razem na jednej imprezie to i wersje uzgodniliście? ;) ;)
P.S. Mój serdeczny kamrat: Stefan z kiosku Ruchu przy ulicy Legionów 6 w Prudniku oraz Gienek zamieszkały w Strzelach Opolskich ul. Synów Pułku 7a/m 3 twierdzą, iż widzieli uciekającego szczupaka... gdybyś chciał weryfikować - pytaj o nich...
p.S.II A powiedz mi co ma na rzeczy Twoja uwaga o rozjeżdżaniu dzieci do mojego, żartobliwego (uwaga: kłania się czytanie ze zrozumieniem) komentarza????????
Z zaplanowanych sandaczy żaden nawet nie powąchał gumy. A że rybcię zjeść bardzo mi się chciało, to po drodze kupiłem dwie płocie po ok. 50 - 70 dag.
tak się zastanwaiam, gdzie je kupiłeś?
Czyżby w tych budkach co to usilnie nawołujesz do kontrolli ich źródeł zaopatrzenia????
:? :? :?
hm...
Niebawem wasza wzajemna sympatia zacznie legendami obrastać.
Wspomniane płocie kupiłem w sklepie rybnym. Nie w jednej z rzeczonych budek.
Serdecznie Cię pozdrawiam. Zaskoczonym będąc, bardzo mile, że mam tak uważnego i wiernego Czytelnika moich wypocin :grin
Przecież wiesz, że wiernie czytam ;)
pozdrawiam
Ja osobiście odniosłem dwie korzyści. Pitfish przypomniał mi na czym polega pełny urok pasji której się oddajemy. Specjalne podziękowanie dla Bombla.Andrzeju, po przeczytaniu Twojej historii żaden przypadek , który spotka mnie podczas wędkowania nie zostanie nazwany pechem. A swoją drogą ten woblerek do dziś mi się śni, jak nie przymierzając dziewcze z czasów młodości. :grin
kiedyś zajrzał do mnie kumplel - początkujący spinningista. Przyniósł flaszkę, ja miałem drugą. Ówczesna moja ślubna, nie mogąc wysiedzieć z nami, ulotniła się do kuchni. W połowie drugiej butelczyny dałem się namówić na pokazanie kolekcji. A wtedy byłem na etapie totalnej woblerozy, podpartej wirówkomanią. Powyciągałem pudełka, zaczęliśmy oglądać, gadając też o cenach. Wreszcie się skuliśmy (to były te nieco większe flaszk ;) ). Kumpel poszedł do domu, ja do wyrka.
Następnego dnia rano, skacowanego jak diabli, budzi mnie ślubna niewinnym pytankiem: a który to wobler kosztował 45 złotych? Te blaszki (wskazuje na wirówki - same Mepssy, Hiszpanki i Effzety) to są po 5 złotych? Bo mnie się zdawało, że po dwa...
Jeszcze zachowując spokój zaczęła szacować. Wyszło jej, że w pudełkach mam towaru za 500 - 800. No i się zaczęło! :eek Bo ja sobie kiecki nowej nie mogę kupić, bo pralkę trzeba wymienić, a z pieniędzmi krucho...!
Większość żonatych to raczej to zna... :grin
Ze trzy godziny, kiedy ja na kacu, pyskowania. Łojezu, czego ona nie wygadywała! A potem mur milczenia aż do następnego dnia.
Moje szczęście w nieszczęściu, że źle oszacowała. W pudełkach było grubo ponad tysiąc ;) Która to wartość raczej spowodowałaby dwukrotnie dłuższe pyskowanie i co najmniej ze trzy ciche dni :grin
Na szczęście już przed nikim nie muszę się rozliczać, a na ryby jeżdżę gdy mam na to czas i ochotę :grin Znaczy - nad wodę jeżdżę. Bo ostatnią rybcię wartą zabrania skaleczyłem jakoś na początku października ;) Od tego czasu tylko paliwo idzie w komin, ryj se czasem w krzakach odrapię, nabiorę wody przez krawędź spodniobutów, w wodzie zostawię trochę przynęt, ulubioną wędkę przez własną głupotę zdemolowałem...
Czego za pecha nie uważam. A za to, o czym Pitfish: urok wędkowania :)
Gdyby było tak bezboleśnie, bez rwań, bez testowania kolejnych przynęt, z rybami biorącymi jak na zawołanie - to by mi się znudziło. I to dopiero byłby pech! :grin
Żonę jak mniemam posiadam tolerancyjną - mówimy oczywiście o stosunku do naszego hobby.
Być moze to moje mniemanko wynika z faktu, że nie wie,albo to skrzętnie ukrywa, ile te nasze drobiażdżki kosztują.Natomiast mam w domu jeszcze jedną panią, która za wyjazd na wyprawę wędkarska,
odda wszystkie psie przyjemności, z pełną michą i ciepłym wyrem na czele.
Nigdy nie doświadczyłem z jej strony żadnego złego słowa, co jest oczywiste, żadnych oznak zniecierpliwienia etc.Pomyśl o tym.
;)
I Ty mówisz o pechu? :eek
Ty szczęściarzu jeden! :grin
Pozdrowionka serdeczniaste :)
czy my myślimy o tej samej osóbce przypisując jej same wspaniałe przymioty?
Sądząc z przywołanego cytatu mogło dojść do nieporozumienia.No, a wtedy będzie potrzebne stanowcze dementi. :?
Ty powiadasz o pechu? :roll
Ty malkontent jesteś, a nie pechowiec :grin
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.