Natomiast rapa wali tak jak zazwyczaj. W tunelu z listowia, gdzie słońce przebija się przez olszynę smugami niczym na obrazach Szyszkina, bywa to tak zaskakujące, że można się przestraszyć.
Bolenie ze średnich rzek – nawet w maju, miesiącu swych
baletów – nigdy nie żerują gromadami. Warunki środowiskowe narzucają im samotny
tryb życia. Ot, kilka kamieni pośród wartu, gdzie tworzą się kliny zastoiska;
kliniki raczej, w sam raz na jednego drapieżnika, krzak wyrastający z brzegu,
zwalisko, odbicie nurtu – to miejsca, gdzie można się spodziewać rapy, choć
równie dobrze może jej tam nie być.
Polowanie na bolenie na takich rzekach nie ma sensu, dopóki nie zauważy się żerowania karpiowatego drapieżcy. Próby złowienia wymusza na wędkarzu sama ryba. Uderzeniom nie sposób się oprzeć. Większość z nas popełnia jednak zawsze ten sam błąd – natychmiast posyła w stronę boleniowej czatowni swą przynętę, nie zastanawiając się nawet, co akurat wisi na końcu zestawu. Lecą więc w stronę rapy wściekle kolorowe woblerki, błystki obrotowe o paletce mielącej wodę niczym śruba rudowęglowca, lecą wahadłówki o schizofrenicznej, szczupakowej akcji.
Tymczasem rapa na mniejszej rzeczce wymaga wyciszenia emocji, spowolnienia ruchów, niemalże medytacji w stylu chińskiego tai-chi. Natychmiast po takim pobiciu i zlokalizowaniu rapy należy wyhamować. Ruszam się jak mucha w smole, a każdy ruch jest celowy. Nie jest to łatwe i z pewnością z brzegu wygląda zabawnie lub bezsensownie, lecz sens ma. Sensem jest rapa podprowadzana do ręki.
A więc – trzykrotnie chyba wolniej niż zwykle – doprowadzam do szczytówki przynętę, która była akurat w wodzie, wymieniam na boleniowego woblerka pływającego – podłużnego, w naturalnych barwach i o bardzo drobnej, drżącej pracy. Potem podchodzę – jeszcze wolniej, jeszcze dostojniej – w miejsce, z którego mogę celnie sięgnąć do kryjówki drapieżnika. Jeśli jest to niemożliwe, zamiast woblera zawiązuję na żyłce dalekosiężnego pięciocentymetrowego ripperka.
Wykonuję rzuty w zwolnionym tempie, jakbym tańczył z wędką. Przyśpieszam dopiero wtedy, gdy na haku powiesi się mój boleń po chińsku. Rapowe tai-chi wciąga, po złowieniu bolenia kontynuuję medytację ze spinningiem. Okazuje się, że dobrze to wpływa na klenie i szczupaki. A stan, jaki się osiąga, w jaki się wpada całym swoim spinningowym jestestwem, daje tak niesamowitą koncentrację, że nie ma mowy o pustych zacięciach.
Odcinek Pilicy między Białobrzegami a Warką jest jednym z moich ulubionych
łowisk boleniowych. Na ogół jeżdżę w okolice mostu w Michałowie, zatrzymuję się
przed nim i z mostu obserwuję wodę. Pilica na całym odcinku, a może i do Nowego
Miasta czy nawet do Spały, pełna jest boleni. Wybieram się na tę rzekę, gdy lato
jest upalne, czyli mało wędkarskie. Szansą dla wędkarza są wówczas rapy.
Spinningista może tu liczyć także na klenie, które łowi się w podobny sposób jak
bolenie. No i szczupaki. Jest ich sporo i zdarzają się potwory łamiące
wędki.
Pilica podlega Zarządowi Okręgu PZW w Radomiu. Na gruntówki i spławikówki łowione są tu duże leszcze, płocie, rzadziej brzany i świnki. |
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.