Ktoś powinien wreszcie coś napisać. Powiem, że wielu obiecało i zapewne im się nie chciało, więc wypadło na mnie, choć jestem bardzo zniesmaczony, że (niechcący) to my z Bożeną zgarnęliśmy dwa pierwsze miejsca i zapewne za karę musimy to teraz opisywać.
Więc od początku. Nadeszła wiekopomna chwila magicznej daty 15 czerwca roku pańskiego 2007, czas wyjazdu na upragnione spotkanie ze wspaniałym gronem poprzednich edycji Drapieżnika. Wyjechaliśmy dość późno, bo dopiero o 17.00 Bożenka skończyła pracę. Oczywiście byłem cały czas bombardowany telefonami od obecnych już na miejscu zwiadowców, którzy już się bardzo galigancko zintegrowali, a co poniektórzy siedzieli nad Sajnem już od tygodnia poznając jezioro.
Ci to mają zawsze ciekawe pomysły...
Bulba i sędzia w akcji
Misiaczkom nie było końca, może Jasia Kotowi mordki nie pocarapie, ja jakoś
to wytrzymałem!
Odprawa...
Odprawa cd.
Po dotarciu na miejsce byliśmy bardzo mile zaskoczeni przesympatycznym przywitaniem, buziaczkom i misiaczkom nie było końca i nie wiadomo, kiedy minął czas do odprawy. Silna ekipa frakcji litewskiej WCWI była już przed nami na miejscu.
Frakcja litewska
Czyż to nie jest fajnackie?
Stefan z Kliwolitem strasznie rozmarzeni, Estrad jak zwykle dba o fotki
Telefoniczne, co raz padały meldunki od osób z dalszych stron Polski, które były jeszcze w trasie, ciągle ktoś dojeżdżał i tak trwało przez całą noc. Problemy zaczęły się dopiero rano… Czas wstawać, ale jak to zrobić po zaledwie dwóch godzinach spania? Żubr jeszcze rozwala czaszkę, oczy zapluszczone, a tu czas na start!
Bulba jak zwykle góruje nad innymi
Przed startem na pierwszą turę
Przygotowania do startu
Czasami było gęsto na wodzie i oczywiście wesoło
Na szczęście pamiętaliśmy poprzednie edycje zawodów, lepiej się nie śpieszyć, spoko przygotować się zrobić kilka fotek, bo to ciekawe widowisko jak na raz od brzegu odpływa około 50-60 łodzi. Nasz start wyglądał dość ciekawie, Bondarenki bardzo się zdziwili, gdy moja partnerka zapakowała się do innej łódki. Dopiero potem zdradziliśmy tajne plany Marka „Mareckiego”, które uzgodniliśmy poprzedniego dnia, że Bożena w drogę na łowisko (około 4-5 km) będzie robiła za dziobowy „balast” dla Marka. Marek płynął sam, miał lekką łódeczkę i dość mocną spalinę, więc zapewne na miejsce dotarłby z prędkością silnika elektrycznego, tak pokonaliśmy ten odcinek momentalnie, a i ja miałem oszczędności „bateryjki” (wystarczyła na dwie tury bez doładowania).
Co tam u Bondarenków słychać, jak efekty?
No i wszystko było fajnie, balast na dziobie u konkurencji bardzo zadowolony, ja na holu szykuję wędeczki i przynęty. Dotarliśmy na miejsce i wtedy Bożenie zdradziliśmy tajemnicę jej przejażdżki na konkurencyjnym statku. Ludziska, co tam się działo, jak ta zołza dowiedziała się, że ona tam nie rekreacyjnie ino jako bardzo pożyteczny (w pełni tego słowa znaczeniu) balast, to mało my z Markiem nie robiliśmy za żywe boje!!! No, ale jak miałem pierwsze branie i ciekawy hol, to mojej ładniejszej rozjaśniło się lico ze śmiechu komentując moją zdobycz złośliwie, no jak można się tak podniecać ciągnąc jednorazowy kubek i udawać, że pierwszy rzut i pierwsza ryba hi hi hi, no patrz, zaraz zobaczysz jak wygląda prawdziwa ryba.
Pierwsze branie
No to już wiedziałem, że to nie przelewki, w zeszłym tygodniu byliśmy na tej górce na rekonesansie. Wtedy Bożena znakomicie się zapoznała i zaprzyjaźniła z nowym „Mikrosem”, dała po okonkach aż było miło, więc ja z „Tango” nie mogłem liczyć na lepsze efekty w paprochowaniu. Nastawiłem się na kaczodzioba, wiedziałem, że ta górka obfituje w oba gatunki drapieżców. Jak mówiła tak zrobiła i pierwszego ładnego łokunka zaliczyła, no nic to pierwsi mogą być ostatnimi jak mówi przysłowie. Nie trzeba było długo czekać i mi na prawdziwe branie, ale nic nie gadam tylko zaciąłem i holuję, moja to zobaczyła i z pretensją do mnie, że nic się nie chwalę, a ja, co miałem się drzeć, poprzednio mnie wyśmiałaś, jak mi teraz się zepnie to całkiem suchej nitki na mnie nie zostawisz!
Dać podbierak? - grzecznie już się zapytała, nie, nie trzeba mam silny sprzęt, a szczupak raczej niewymiarowy, podbiorę ręką. Podebrałem całkiem sprawnie, podniosłem delikatnie, by nie zrobić mu krzywdy, gdyż zapewne po zmierzeniu wróci do wody i nagle wyśliznął mi się z ręki, jedna z kotwic cykady wbiła mi się w dłoń, on wisi ja zaciskam zęby z bólu, położyłem go na kolana i mam dylemat, czy wyciągać sobie haczyk, czy jemu? Jemu się nie da, bo strasznie się wierci, więc operację przeprowadzam wpierw na sobie. Szybki pomiar i ku mojemu zdziwieniu ma 48 cm mały, ale jednak ma wymiar. Po opatrzeniu ręki i zastosowaniu środka odkażająco-znieczulającego (oczywiście wewnętrznie, a nie na ranę) płyniemy na następne znane nam miejscówki.
Oto mój bohater zawodów
Pomimo wielu starań przechytrzenia następnych drapieżców dajemy sobie spokój i spływamy z pierwszej tury przed czasem. Doszliśmy do wniosku, że raczej dopiero pod koniec drugiej tury w tak gorący dzień będzie można liczyć na bardziej intensywne brania. Zresztą ci, co byli już parę dni przed zawodami dali ostro po rybach, jak dzwoniliśmy wcześniej do Bondarenków, to Aneta z Pawłem meldowali bardzo podnieceni, że ryby zwariowały, biorą na wszystko i wszędzie, nawet okoń nie zwraca uwagi na kolor paproszków. To wróżyło tylko jedno, szybkie nadejście zmiany pogody, lecz liczyliśmy na to, że do soboty jeszcze będzie OK, a tu masz, z piątku na sobotę ciśnienie i wiatr spłatały nam figla. Potwierdzili to też inni zawodnicy.
Spływając ostukaliśmy miejscówki o pionowych spadkach licząc, że głębiej będzie coś się działo, ale nie mając kontaktu z rybą postanowiliśmy odespać nocną integrację. Po dopłynięciu do ośrodka stwierdziliśmy, że nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, więc szybko do sędziego, punkty zapisane w karcie startowej, a tu było już gwarno i rojno, telewizja filmowała, ekipa Maćka Kuronia kocioł na gaz wstawiała, a my cichaczem dyla do domku na małe spanko, by znów kogoś bardzo miłego nie spotkać, groziło to nie wypłynięciem na drugą turę, co się przytrafiło paru osobom.
Oj dali chłopcy po robocie
W takim gronie wspaniałych osób tego typu wypadki zdarzają się dość często, na Bulby imprezach zazwyczaj rywalizacja na wodzie dla wielu jest na drugim planie. Udało się przemknąć, więc godzinka spania, obiadek. Na drugą turę wypłynęliśmy bez pośpiechu, gdyż interesowały nas teraz pobliskie, płytkie blaty porośnięte roślinnością, w której bankowo czaiły się drapieżniki. Nadal postanowiłem łowić ciężko, postawiłem wszystko na jedną kartę, miałem tylko 620 pkt. i dlatego podjąłem taką decyzję. To za mało, żeby zająć znaczącą lokatę, a za dużo, by zmarnować te punkty wyłuskując okonki, wóz albo przewóz. No i niestety przeliczyłem się, przez 4 godz. nie miałem najmniejszego kontaktu z rybą, ale przynajmniej wyszedłem z honorem, bo jak bym się zabrał za paprochy i też bym nic nie złowił, to byłby większy obciach, Bożena łaptoszyła okonki jak się patrzy, ale w większości niewymiarki, więc teraz ja się pośmiałem, że narybek męczy. Spłynęliśmy o czasie oczywiście po drodze tocząc głośne dyskusje z konkurencyjnymi załogami innych łodzi.
Wszyscy weseli, uśmiechnięci i zanim się obejrzeliśmy to już byliśmy przy pomoście. Ważenie, zdanie kart startowych, wypakowywanie majdanu, mały odpoczynek przy wyśmienitej cytrynówce ala Bondarenko i lecim na dalszą integrację w oczekiwaniu na odczytanie wyników. Aparat przygotowany, bateryjki naładowane, więc trza wszystko uwiecznić. Zanim na dobre się rozgadaliśmy dociekając, kto co złowił i kto może być na pierwszych miejscach w poszczególnych kategoriach, usłyszeliśmy zaproszenie do odczytania wyników. Zająłem odpowiednie miejsce do robienia fotek, w zeszłym roku nie wyszły mi za bardzo, więc chciałem się poprawić. Wszyscy z niecierpliwością i w napięciu czekaliśmy, kto będzie tym pierwszym. W międzyczasie Bondarenkowa darła się do mnie, bym oddał aparat Bożenie niech ona robi zdjęcia, żona nie chciała, a ja nie wiedziałem, o co jej chodzi, więc machnąłem ręką i jakże wielkim zaskoczeniem było usłyszeć swoje nazwisko, doprawdy nie wiedziałem, co jest grane, aż wreszcie ktoś krzyknął: KRYSKON ODDAJ TEN APARAT I IDŹ PO NAGRODĘ!!! Myślałem, że te szutniki jakieś jaja se ze mnie robią, to w tym towarzystwie normalka, ale jak sędzia sprowadził mnie na ziemię to uwierzyłem, oddałem aparat i na ugiętych nogach polazłem, bo wołali! To był naprawdę szok, na dotychczasowych Drapieżnikach Bulby nie załapywałem się nawet do pierwszej dziesiątki, a tu jedna ryba i to ledwie wymiarowa?!
Nie ma to jak toast w zwycięskim pucharku!
Nadal myślałem, że to jakiś przekręt, lecz dokumenty sędziego nie kłamały! Po wszystkim mało Bodarenkowej nie udusiłem ze złości, ta zołza utrzymała wszystko w tajemnicy, a sama wypisywała dyplomy, lecz jej darowałem ochłonąwszy troszkę i pomyślałem, że ten moment pozytywnego zaskoczenia jest czymś, czego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć. Jak już się chwalę to muszę wspomnieć nieskromnie, że nie mniejszą, a może nawet większą nagrodą dla mnie było usłyszeć gdzieś z tłumu okrzyk, Kryskon wreszcie po tylu latach, to ci się należało! Tego to już naprawdę nie jestem w stanie określić jak po tych słowach się czułem. Nie dość, że jakimś trafem udało mi się tak wysoko zajść ledwie wymiarowym szczupciem, to jeszcze tak miłe słowa, po tym łza w oku mi się zakręciła. Żadne materialne nagrody nie dadzą tyle radości, co niezwykłe słowa niezwykłych ludzi! Dzięki wszystkim serdelecznie.
Zwycięscy
Chwalipięta
I po zawodach...
Troszkę oszołomiony zapomniałem o robieniu fotek. Jak ruszyłem z aparatem do boju spotkało mnie następne niezwykle miłe zaskoczenie, gdyż na pierwszym miejscu w kategorii kobiet usłyszałem poniekąd znane mi nazwisko, ale z imieniem mojej żony, to już był podwójny SZOK! Czterema okoniami pierwsze miejsce? W tak zacnym gronie spinningistek? Nie, to już było nie do wiary... Z tego wszystkiego kategoria open uleciała mojej uwadze i nie jestem w stanie nic napisać na ten temat, a tam dopiero się działo złowiono ładne okazy i w znacznych ilościach. Po rozdaniu nagród wypadki potoczyły się tak szybko, że też niewiele mam do opisania. Pamiętam ogromne zainteresowanie zupą rybną, którą przygotowywał sympatyczny kucharz pod bacznym okiem Maćka Kuronia. Każdy chętny mógł liczyć na skosztowanie tej niecodziennej potrawy. Ilu smakoszy, tyle zdań na temat niepowtarzalnego smaku owej potrawy, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach... Potem było ognisko, bankiet w stołówce, pieczone dziki i balety do białego rana.
Cieszy się jakby to on złowił
Puzio z Nowisem po czyszczeniu tej misaczki mają odciski na dłoniach
Dziki były przepyszne
Ten to ma podzielną uwagę!
Co do jednego to wszyscy byli zgodni, zupa była bardzo ostra
Przy garnuszku z zupą rybną duży ruch
Zapomniałem na początku opisać ciekawą sytuację, jak przyjechaliśmy do ośrodka Bożenki wzrok przykuła pewna łódka leżąca na trawie, Krzychu zobacz, jaka fajna, kto na niej będzie pływał, znasz właściciela? Roześmiałem się mówiąc: Bożenko te dwie łodzie to nagrody za pierwsze miejsca. Ale ta mniejsza mi się podoba, kiedyś czas będzie zamienić naszą malutką Nortonkę na coś takiego, dobrze kochanie, to zacznij grać w totka i nie ma sprawy nabędziemy taki stateczek. Wyobraźcie sobie, jaki to był szok, gdy staliśmy się jej nowymi właścicielami. Niedziela, troszkę późna pobudka, ale wstajemy od razu z nastawieniem na wodowanie naszej nowej zabawki. Dziewczyny pichcą śniadanie, ja poleciałem wykupić zezwolenia. Po drodze namówiłem Piotrka (Novisa) na wypłynięcie z nami, co ma się nudzić jak jedne pływadełko wolne stoi zakotwiczone, długo nie dał się prosić, więc szybkie pakowanie klamotów, Novisa bierzemy na hol, by se mozołów od wiosłowania nie narobił i w drogę.
Nadszedł czas na testy nowej zabawki
Pierwsze podłączenie silnika i w pierwszy rejs
No i okazało się, że... pływa
Długo na wodzie nie byliśmy, ludziska zaczęli wyjeżdżać, więc wielkim nietaktem byłoby nie pożegnać się wiedząc zresztą, że z wieloma osobami spotkamy się dopiero za rok. Zadzwoniłem do firmy, poniedziałek dostałem wolny, więc decyzja zapadła, że wracamy w poniedziałek. No i tak szybko minęło to przesympatyczne spotkanie, że nie wiadomo kiedy.
Rozstania nadszedł czas
Wojtek już się martwi, że zaraz trzeba wracać do rzeczywistości
Teraz już pozostało czekać na Noc Traperów i równie znakomitą imprezę Pożegnanie Lata. Do zobaczyska kochane ludziska, dzięki serdeczne od Kryskonów za tak znakomitą atmosferę w tak wspaniałym gronie! Wróciliśmy zmęczeni fizycznie, ale niezwykle naładowani pozytywnie psychicznie.
Do następnego spotkania! Cześć wodom i rybom!
Krzysztof Kondzior *Kryskon*
Wyniki "Drapieżnika 2007":
Kategoria Dziennikarze
I. Krzysztof Kondzior „Kryskon” - 620 pkt.
II. Adam Sienkiewicz „Adsien” - 600 pkt.
III. Edmund Burel - 190 pkt.
Kategoria Open:
I. Waldemar Bagiński - 3090 pkt.
II. Jerzy Rynkowski - 2480 pkt.
III. Zbigniew Maciejewski - 2215 pkt.
Komentarze
Mroczek, dzięki serdeleczne, ale jak pisałem to był fuks, że prawdziwi mistrzowie spinningu sobie odpuścili, a czemu to nie powiem hi hi hi :grin
Bondarenki, toć zaraz Noc Traperów!
Kliwolitas, to Wasza pierwsza dżampreza w gronie WCWI więc się Wam należało, no nie?
Kuba, nie bieduj, na tylu zawodników, tylko tyle rybki co na 100 litrowy gar, to jeszcze Tobie coś w Sajnie zostało. No chyba, że byśmy uczestniczyli na takich imrezach co weekend, to już insza inszość.
Pozdrówka wszystkim i spadam na następne rybowanie, testować nowy statek. Do zobaczenia w poniedziałek.
Taka MICHA ??? I taki nóż :eek ?
Zdjęcie z okoniami jest fatalne, antygaleryjne i jest zaprzeczeniem wartości krzewionej przez to foru - to miesiarstwo w czystej postaci, więc to Ty GŁUPOT nie opowiadaj
Kryskoniku - po prostu trzeba było nie zamieszczać tej kontrowersyjnej fotki. Bo relacja jako taka - wielce fajniacka. Zresztą potwierdzająca to, o czym już na żywo słyszałem od uczestników :)
Do krytyków:
pamiętać trzeba, że gdy się gotuje zupę rybną dla kilkudziesięciu uczestników, to na pięciu okonkach ugotować się nie da.
Rzecz jedynie w estetyce fotki. Na pewno nie w tzw. mięsiarstwie.
W Vastervik robi sie szczupakowe mistrzostwa swiata, ale tylko na wymiar. Cyfrówa, deska z podzialka i do wody.
Z tym ze tu potrzebny bylby mikroskop lub co najmniej lupa...
Nie ma potrzeby deseczek i cyfróweczek.
Wystarczyłoby gdyby do woblerów nie zakładać kotwiczek a gumy naciągać na haki uciętę na początku kolanka
A swoją drogą na tylu uczestników taki wynik :roll
pierwsze miejsce ledwo wymiarowym szczupaczątkiem :?
Chociaż z opisów kilku ostatnich lat to norma na Drapieżniku
2. Wielokrotnie pisałem już, że wędkarstwo nie jest czarno-białe, lecz ma wiele różnych odcieni i dopóki mieszczą się one w dopuszczalnej prawem rozpiętości barw, może czasem z bólem serca, lecz winniśmy tą różnorodność tolerować. Odmienność subiektywnych poglądów i indywidualny sposób zachowania nie zwalnia z tolerancji, a powinien wręcz dopingować do walki na argumenty.
3. A może ktoś mi powie z jakiego powodu Krzysiek nie powinien publikować fotki z michą ryb? Pokazał świat takim, jakim on jest. Może to oczywiście dotykać czyjegoś poczucia estetyki, co powinno znaleźć swoje odzwierciedlenie w stosownym komentarzu, ale po co tyle wrogości? Wrogość rodzi wrogość, wyluzujcie więc...
Największą wartością takich społecznych miejsc w Internecie jak nasze jest dyskusja, komentarze... potem dopiero artykuły, zdjęcia i pozostałe statyczne, i znane z innych mediów formy przekazu. Dlatego to, co napisał Robik powinno być dla biorących udział w dyskusjach najważniejsze. Konstruktywna krytyka, nieraz wnioski, życzliwe choć ostre uwagi i tolerancja. Wiemy jak wygląda wędkarstwo w Polsce, większość z nas także wie, jak powinno wyglądać. Jesteśmy w znakomitej mniejszości takich poglądów, ale pionierzy zawsze tak mają ;)
Zmierzam do tego, że w artykułach, na zdjęciach, często pojawiają się fakty, które są powszechnie obserwowane w naszej, wędkarskiej rzeczywistości... Ja bez względu na ich \"zabarwienie\" (za wyjątkiem skrajności) publikuję je zawsze, bo uważam, że właśnie żywe komentarze, wskażą autorom i innym czytaczom, jak nie powinno się postępować. Przykładów z naszej portalowej historii może być wiele: praktyki w wędkarstwie morskim, zawody na „żywej” rybie, powoływanie się na obowiązujące przypisy (RARP i inne), jeśli chodzi o limity ilościowe, terminowe, wielkościowe itd. Wielu z Was ma własne przepisy z poprzeczką ustawioną dużo wyżej. Niektórzy podpierają się obowiązującymi, stwierdzając, że nic złego nie zrobili, wszystko zgodnie z prawem... I jedni i drudzy mają racje, także są przykładem dla innych, zwłaszcza w obliczu i tak wszechobecnego kłusownictwa, złodziejstwa i bezprawia obserwowanych nad naszymi wodami. Jednak tylko Ci drudzy mają wizję naszego wędkarskiego rzemiosła na przyszłość. Nikt już dzisiaj nie podważy faktu wyrybionych wód, nikt nie podważy czynników, które są tego powodem, tak samo jak nikt rozsądny, także z branży, nie zakwestionuje przyszłości, w której rybactwo śródlądowe (i wkrótce morskie) zogniskuje się wyłącznie na hodowli i pozyskiwaniu ważnych handlowo gatunków z rybich ferm lub wydzielonych jezior produkcyjnych. Nikt też nie zaprzeczy, że jako wędkarze eksploatujemy wody ponad miarę (choćby taki przykładzik: zakładając tylko 500 tys. zrzeszonych członków PZW x 20 dni wędkowania w roku x 5 kg ryby wszelkiej = 50 tys. ton ryby, która nie bierze się z kosmosu - to zdecydowanie za dużo jak na możliwości produkcyjne naszych wód).
Innymi słowy, a w kontekście artykułu Kryskona... przedstawił On relację z towarzyskich zawodów, na których uprawia się bardzo rzeczywiste praktyki łowienia ryb i klasyfikacji zawodników po ilości złowionego mięsa. Ryba została przeznaczona na zjedzenie, co też uczyniono. Jak sądzę, nie zostało tutaj naruszone prawo, ani przepisy łowiska... pytanie, czy ma to sens? Dla pierwszej grupy (wymienionej grupy wędkarzy) jak najbardziej, dla drugiej, takie zawody są nie do przyjęcia. Problem jak zwykle rodzi się na granicy i leży w tym, żeby organizator mógł kiedyś wybrać między móc a mieć, a uczestnicy między „po nas choćby potop” a „wędkujemy dla przyjemności i przyszłości”.
Czy można zorganizować masowe zawody inaczej... oczywiście! Przykłady znacie lepiej ode mnie, ale to tylko kwestia założeń i zarządzania. Zawody odbywają się na całym świecie (za wyjątkiem Wschodu) i jakoś tam nie ma problemów jak zapanować nad 60-łódkową flotyllą. Obserwowałem kiedyś zawody na jednym z jezior na północy Stanów Zjednoczonych. Załóg było kilka setek, ryby były przetrzymywane w siatkach przez 3 godziny, tyle trwała tura (większość miała po 3 siatki, gdzie przebywały ryby w miarę małe, np. kilkanaście bassów i oddzielnie duże szczupaki - zresztą nie jestem przekonany, czy nie było też ustaleń ile ryb może być maksymalnie w siatkach). Po spłynięciu do mariny nikt ryb z wody nie wyciągał tylko czekał, aż sędzia podpłynie do tych dalszych lub podejdzie do tych stojących przy pomostach (sędziów było z 10 i nie trwało to dłużej niż godzinę) i zważy „urobek” nad wodą na wadze podwieszanej. Drugie zawody, które widziałem, także w Stanach, odbywały się na rybie mierzonej. Każdy z zawodników miał kartę startową, do której wpisywał długość, gatunek ryby i godzinę połowu i zaraz ją po zmierzeniu wypuszczał. Siedzący towarzysz podpisywał kartę kolegi i na odwrót. Załogi losowało się z kapelusza (po dwóch do platformy - to takie łódki wyglądające jak tratwy z silnikiem i daszkiem), zresztą Amerykanom raczej nie w głowie przekręty. W obu przypadkach do wygrania były samochody... Jakiś terenowy Chrysler i Nissan Pathfinder, więc współzawodnictwo było duże. Dodam, że było to pod koniec lat 90. Jeśli jesteśmy organizatorami zawodów, sponsorami, uczestnikami to właśnie z takich przykładów powinniśmy czerpać wzory, bo warto jeśli stan naszych wód nie jest nam obcy.
Co do zupy jeszcze :) Gotowałem i ja admińską uchę podczas Urodzin portalu, było nas ok. 25-30 osób. Dużą rybę (leszcza, okonia, płoć) kupiłem w gospodarstwie rybackim, ktoś dołowił krąpie, klenie i jelce. Wg mnie zupa była dobra i wcale nie trzeba do niej miski okonków, tym bardziej, że gatunek to wolnorosnący. Zupę jedliśmy 2 dni, bo mam 50 litrowy admiński garnek, więc i zupy było dość nawet dla 50 osób.
Kochani, w dyskusji zachowujcie zatem umiar, zwłaszcza w krytyce, jeśli coś Was razi, piszcie o tym, bo o to chodzi, jeśli się zgadzacie, także starajcie się dać temu dowody. Nie potrzebna tu wrogość, zacietrzewienia, a zwyczajnie, napiszcie co jest wg Was nie tak, a Ci którzy mają inne zdanie powinni to uszanować. Dzięki temu karawana jedzie dalej, bo niezgoda niestety nas cofa.
Rozwiązanie istnieje i da się zapanować nad flotyllą łodzi. takie rozwiązanie zastosowania np. na \"Pucharze Wędkarskiego Świata\", gdzie zawodnik po złowieniu ryby wkładał ją do wielkiego foliowego worka wypełnionego wodą, spływał do sędziego, sędzia mierzył a ryba odzyskiwała wolność. Tak wrócił do wody m.in. 80 cm sandacz oraz wiele innych ryb. Obowiązek łowienie bezzadziorowymi hakami.
Jak widać można. Dla mnie każdy organizator przeprowadzający zawody na bitej rybie po prostu daje ciała. Na zawody w większości przyjeżdżają dobrzy wędkarze, a nie przypadkowi ludzie. Potrafią łowić. Czy 3090 pkt w kategorii open to 3090 gram? Jeśli się nie mylę, to po prostu dla zabawy i nagrody wytłuczono ładnych parę kilo ryby.
I jak ma być lepiej, kiedy na tego typu imprezach, które powinny służyć propagowaniu najwyższych wartości w wędkarstwie tłucze się frytkowe okonki i śledzikowate szczupłe. Tak naprawdę to ręce opadają, jak się na coś takiego patrzy.
Nie zmienia to faktu, że zwycięzca jak i reszta z czołówki zasługuje na najszczersze gratulacje i wielki szacunek, za tak wysokie lokaty. Jak również za publikację tych fotek i pokazanie jak właśnie wyglądają zawody.
PS. Nie dam się zbulwersować i nie odpowiadam na dziecinne komentarze. Pozdrawiam serdelecznie, wielkie, dzięki, że mam nie tylko znajomych, ale i przyjaciół.
Zresztą każdy wędkuje jak umie i lubi.
Pozdrawiam ...obiektywnych wędkarzy-Marrcin,Kuba,Modzel.
http://www.wcwi.pl/index.php?option=com_simpleboard&Itemid=207&func=view&id=54541&catid=4
Pozdrawiam serdecznie.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.