Od decyzji o wyjeździe we wskazane nam przez TJ’a rejony do samego wyjazdu upłynęło zaledwie trzy dni i tuż po północy siedzieliśmy w aucie, zmierzającym w nieznane. Jeszcze nieznane…
Pomimo dość dużego ruchu i uciążliwych mgieł, blisko 150-cio kilometrową trasę po dość paskudnych drogach pokonaliśmy dość żwawo, bo po dotarciu na miejsce, niebo w Górze Kalwarii, bo to ona była początkiem naszej odysei, zaczęło powoli przejaśniać. Plan był prosty, najpierw nieco przeoramy dno Wisły, a potem ruszamy dalej, aby wypełnić cel naszej misji.
Miejsce do przywitania się z Królową Rzek wybraliśmy dość niefortunnie. Najlepszą miejscówkę w zapływie i warkoczu główki okupował jakiś grunciarz, co miał szczerą ochotę na postawienie trzeciej gruntówki, ale równie szczerze wybiliśmy mu ten pomysł z głowy... Od napływowej strony główki i po naszej stronie rzeki szedł główny nurt, który rwał niczym górski potok. Mimo dalekich rzutów, główki 20 gramowe dopiero po jakimś czasie osiągały dno, co pozwalało na obłowienie bardzo krótkiego fragmentu dna. Zeszliśmy nieco z prądem rzeki i tam, na obiecujących przykosach, próbowaliśmy skusić cokolwiek. Jednak poczynione obserwacje, nie napawały mnie optymizmem, po wszędzie piach sypał jak diabli, co praktycznie przekreślało nasze szanse na złowienie czegokolwiek.
Wciąż nienasyceni Wisłą, jednak wytrzymaliśmy tam ponad godzinę, po czym w nieco minorowych nastrojach ruszyliśmy w dalszą drogę. Nieoceniona pomoc TJ’a w postaci obszernych i dość precyzyjnych notatek, połączonych z satelitarnymi zdjęciami interesującego nas odcinka Wisły, szybko dała o sobie znać. Do pierwszej wyspy dojechaliśmy jak po sznurku. Niestety równie szybko się okazało, że nie spełniała naszych oczekiwań. Dojazd był, rzekłbym, dość karkołomny, bo rzadko uczęszczane drogi za wałem nie rozpieszczały nas zbytnio swoją równością. Ale prawdziwą przeszkodą była sama wyspa. Była tak zarośnięta, że ciężko byłoby tam przedzierać się przez gęste chaszcze z wędką w ręce, a co tu dopiero mówić o rozbiciu namiotu. Z żalem, więc, skreśliliśmy ją z listy potencjalnych obiektów urodzinowego najazdu. Ruszyliśmy, więc dalej... Novis chyba wziął sobie za punkt honoru, ażeby na nadwiślańskich koleinach sprawdzić zawartość mojego żołądka, bo takich wertepiorów to dawno nie dane mi było przejeżdżać. W końcu nadszedł kres naszej męki, bo przed naszymi oczami ukazała się kolejna wyspa ze spisu TJ’a.
Co tu zresztą będę się rozwodził… Zdjęcia jednoznacznie pokazują, z czym mamy do czynienia. Ideał!
A tak ona wyglądała od czoła...
Czy muszę cokolwiek dodawać? To była ona! Dzika, pełna miejscówek i cudownie piękna! Niestety, przygodnie spotkani wędkarze z prędkością światła sprowadzili nas na glebę. Nasza egzaltacja przerodziła się w smutek, bo ta wyspa na Wiśle okazała się... wyspą na oceanie! Kiepski dojazd jeszcze byśmy przeżyli, 300 metrów po sypkim piachu pewnie też, ale brak zaplecza w postaci „dozorowanego parkingu” dla urodzinowych wozidełek czy też brak możliwości wypożyczenia pychówki spowodował jej dyskwalifikację. Pożegnaliśmy się z nią czule, wrzucając nasze przynęty, w co lepsze miejscówki. Ona jednak mniej czule odwdzięczyła się Novisowi zabierając mu kolejną gumę...
Do kolejnej wyspy podeszliśmy bez entuzjazmu, bo stan zadrzewienia upodabniał ją raczej do czegoś na wzór dżungli amazońskiej. I tak jak poprzednio, wędkujący na główce wędkarz, wybił nam z głowy pomysł o jej eksploracji. Chwilę jednak posiedzieliśmy w jej towarzystwie, bo jak tu nie ulec urokowi kapitalnej główki naprzeciwko niej, z wręcz książkowym napływem i jeszcze lepszą kamienną opaską powyżej.
A tak wyglądała ta kipiąca życiem opaska kilka kilometrów wyżej...
Szybko się zresztą okazało, że trzecia ze spisu Roberta i zaliczana przez nas wyspa, była bardzo podobna do tej poprzedniej pod kątem braku logistycznego zaplecza. W promieniu paru kilometrów ani jednego domostwa! Za wałem były tylko same sady jabłoniowe... Kicha, skandal, poruta i PiS! No i załamka...
Minęło już ładnych parę godzin, a tu nic! Zdecydowaliśmy się na powrót do Góry Kalwarii i atak na wyspy z drugiego brzegu. Może tam się nam poszczęści... Przejeżdżamy ponownie przez most i z coraz mniejszą sympatią patrzymy na tę rzekę. Nawet na zdjęciu nie wygląda ona jak Królowa...
Na pierwszy ogień idzie pierwsza ostroga powyżej mostu. Zauważyłem tam kręcących się ludzi, więc na pewno będzie kogoś pociągnąć za język. Od razu rzuca się nam w oczy niecodzienny obrazek. Nad wodą siedzi starszy człowiek (miał spokojnie ok. 70 lat) i wędkuje z kobietą... Jak się okazało, to nie była jego żona, tylko... matka! Jak żyję, to nie widziałem tak wiekowej wędkującej kobiety. Pomimo rąk powykręcanych artretyzmem, dość sprawnie posługiwała się wędkami. Jakoś tak cieplej się zrobiło w naszych sercach. Nawiązaliśmy kontakt i po usłyszeniu standardowych narzekań na stan rybostanu na tym odcinku Wisły, jakoś udało nam się wydobyć od gadatliwej pary informacje na temat wysp, których nie mieliśmy w planach, bo znajdujących się poniżej mostu. Desant na pierwszą z wysp okazuje się być niewypałem, bo nie dość, że suchą nogą weszliśmy na nią, to wędkarsko okazała się kompletną plażą (w przenośni i dosłownie!). W tej sytuacji odpuściliśmy sobie i tą drugą…
Trochę zniechęcony decyduję się wykręcić telefon do przyjaciela... Niezawodny Robert, pomimo nawału pracy informuje mnie, że ominęliśmy ostatnią, czwartą wyspę w jego zestawieniu. Cierpliwie objaśnia mi dojazd do niej (najmniejszej z tam występujących, ale ponoć wystarczającej do najechania), w rejonach ujścia Wilgi. Jego plastyczne opisy oraz zdecydowana opinia, że to na 100% będzie nasza wyspa szybko wzbudziły w nas uczucie euforii. Kolejne kilometry zaliczamy tak szybko, jak fakir połyka miecz... Nareszcie zbliża się koniec naszej udręki! Optymizm był przedwczesny, bo jakoś tak zaczęliśmy kluczyć po nadwiślańskich bezdrożach. Asfalt przeradzał się w żużlówki, a potem typowe polne drogi. I tak cały czas...
W pewnym momencie, jadąc wzdłuż wału, natknęliśmy się na kilku gości, ładujących ponton do samochodu. Zatrzymaliśmy się przy nich, celem zasięgnięcia języka, i co? I zobaczyliśmy drugie auto z jedynymi na świecie ramkami... Auto poznałem dopiero po chwili, bo w najśmielszych marzeniach nie przeszło mi przez myśl, że telepiąc się po jakichś zadupiach, możemy spotkać kogokolwiek znajomego. Cichaczem zeszliśmy pod stanowisko, na którym siedzieli nasi i zastaliśmy tam Kwantyla z Grzechem. Nie muszę chyba mówić, jaką minę mieli obydwaj. Chwilę pogadaliśmy, popatrzyliśmy na połów Grześka i już Kwantyl zaciągnął nas na podglądanie żerujących na Wildze grasantów... Lekko przychmurzone niebo nie dawało nam zbytnich szans na zaglądnięcie pod wodę, ale i tak doczekaliśmy się widoku kleni zbierających pęczak. No cóż, chociażby dla takich widoczków warto było się zgubić gdzieś nad Wisłą...
Czas jednak mijał nieubłaganie i z żalem pożegnaliśmy się, by ruszyć w dalszą drogę. Pech nas jednak nie opuszczał, bo pomimo instrukcji, jak mamy jechać dalej, nie mogliśmy znaleźć żadnej drogi prowadzącej nad Wisłę. Okazało się potem, że nieszczęśliwie dla siebie, przegapiliśmy przejazd przez wał. Mijały kolejne minuty, a my wciąż nie mogliśmy go odnaleźć! Mapa wskazywała, że znaleźliśmy się poniżej wysp, a tu kaszana! Zdecydowaliśmy się na powrót tą samą drogą i to okazało się trafnym posunięciem. Szybko odnalazł się pierwszy z przejazdów, więc bez wahania wjechaliśmy w niego. Dobra nasza!
Dojeżdżając do brzegu, zauważyliśmy piękną łódź motorową, płynącą w naszym kierunku. 90-cio konny Merkury miarowo mrucząc, zwiastował spotkanie z ludźmi znającymi rzekę, co się zresztą okazało prawdą. Goście okazali się wędkarzami, którzy rozbili się na wyspie naprzeciwko, ale nie byli zadowoleni z zajmowanego miejsca. Okazało się, że powyżej wyspy, na której oni rezydowali, znajdowała się ta nasza! A raczej to, co z niej zostało... Jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnego miejsca, w którym głębokość wynosiłaby więcej niż metr! A cały piach pochodził z naszej ostatniej deski ratunku. Wtedy w nasze serca wkradło się zwątpienie. Mijała już 10-ta godzina naszych poszukiwań, a tu zonk!
Ponieważ jeden wędkarzy wyglądał na doświadczonego matrosa, zaraz wzięliśmy go na spytki, co, gdzie i jak! Jak wyłuszczyliśmy, z czym przyjechaliśmy nad Wisłę, gość stwierdził, że między Górą Kalwarią a Kozienicami, jest jedna jedyna wyspa, która spełni nasze oczekiwania i nazywa się Kłoda.
Kolejny telefon do Roberta i już słyszę zwątpienie jego głosie... No tak, biedak wędkował z tej ostatniej wyspy rok wcześniej i nawet coś tam złowił, a teraz wyspy prawie niet! Z tego wszystkiego zapomniałem cyknąć fotki, ku pamięci naszego niedoszłego obozowiska. Powzięliśmy jednak decyzję o najechaniu naszej ostatniej deski ratunku, czyli wyspy zwanej Kłodą.
Po jakichś 10 minutach jesteśmy na miejscu. Miejscowości na mapie i w naturze się pokrywają, tylko wyspa nie wygląda zbyt ciekawie. Kurczę, co ci ludzie z łódki nam naopowiadali! Miało być głęboko, a tu spokojnie da się przejść nie zamaczając slipków! Do tego jeszcze trzeba dojść ładny kawałek przez sypki piach i łąkę, przeraźliwie zarośniętą ostami. Z błędu wyprowadza nas miejscowy gospodarz, który wypasał gąski, i który pojawił się prawie natychmiast, jak przejechaliśmy przez wał. Autochton okazał się na tyle gadatliwy, że nawet mnie ciężko było zakończyć konwersację. Jednak przekazał nam dużo cennych informacji o samej wyspie i o jej statusie prawnym, więc zgodnie z jego wskazówkami kierujemy się do promu w Maciejowicach.
Dojeżdżamy na miejsce i stwierdzamy, że $#@!$#@ prom parę minut wcześniej nam odjechał, a do odjazdu następnego mamy ponad półtorej godziny... Jak coś się pie...oli, to już na całego. Nic to, poczekamy.
Podczas odbijania promu od brzegu, miała miejsce dość zabawna (dla nas) sytuacja. Tylko co wystartowaliśmy, pojawił się kolejny chętny na przeprawę. Sternik zdecydował się na jego zabranie i to doprowadziło do serii śmiesznych wydarzeń. Najpierw cały prom utknął przy brzegu, a potem przy próbie odpłynięcia wszedł w zestawy łowiących poniżej wędkarzy i swoimi potężnymi śrubami dosłownie zmielił im wodę tak, że z dna chyba poderwały się osady z czasów Mieszka I. W całej tej sytuacji najlepsze było jednak to, że po uwolnieniu zestawów, na jednym z nich siedziała ryba! A przez cały czas obserwacji wędkarzy, nie widziałem nawet śladu brania!
W końcu po tych wszystkich ceregielach zajechaliśmy do Wilczkowic Górnych. Ponieważ wcześniej ostatni z indagowanych przez nas ludzi poinformował nas o dzierżawie na Kłodzie, nasze kroki od razu skierowaliśmy do budynku Nadzoru Wodnego, w celu wyrwania jakiegoś telefonu kontaktowego. Szczęśliwie okazało się, że poszukiwana przez nas osoba na parę minut przyjechała do firmy, zaś od poniedziałku jest na urlopie! To się nazywa mieć szczęście! W końcu wszelkie przeciwności losu zostały pokonane, zatem od tej chwili mieliśmy pełne prawo pomyśleć, że tak oto wyspa Kłoda za kilka tygodni stanie się oficjalnym miejscem VI edycji urodzin naszego portalu! Tym samym, zespół administracyjny ustalił...
Termin VI Urodzin WCWI na: 24-26 sierpnia 2007 r.
Już się w nas gotowało, żeby z drugiej strony obejrzeć naszą wybrankę. W końcu było nam to dane i muszę przyznać, że się nie zawiedliśmy!
Dla każdego znajdzie się tam miejsce, bo uroda niektórych miejscówek naprawdę powalała na kolana.
Wyspa znajduje się dokładnie naprzeciwko ujścia rzeki Radomki. Tam też spotkaliśmy lokalnego wędkarza i miłośnika tej miejscówki. Pierwszą rzeczą, jaką od niego usłyszeliśmy, było obśmianie naszego stomilowskiego (dwójka z usztywnieniem) pontonu. Stwierdził on, że takie pontoniki to tutejsza Wisła wciąga nosem. Hmm... Skoro zatem z bezpośredniego rekonesansu nici, to zajęliśmy się sprawami logistycznymi (parking i załatwienie pychówki). Przemiły wędkarz powiedział nam, do kogo mamy uderzyć i już po niespełna pół godzinie ostatecznie oznajmiłem TJ’owi, że plan naszej wyprawy został w całości zrealizowany (odejmując tylko brak wizji lokalnej samej wyspy).
Skoro zatem priorytetowy cel wyprawy został wypełniony, zajęliśmy się celem podrzędnym czyli odpoczynkiem i wędkowaniem. Początkowo nawet zacząłem obławiać powyższą główkę, ale co to za frajda, jak się oczy kleją. Nockę spędziłem w fotelu, słuchając walących we wszystko ogromnych boleni, bowiem całodzienna mitręga po prostu wyssała ze mnie prawie wszystkie siły, których mi brakło na nocne połowy spinningowe. Novis zaś przyssał się do gościa i na jego gruntówki kosili wiślany drobiazg (brały głównie małe sumki). Poranne (a raczej późno poranne) wędkowanie nie przyniosło lepszych efektów, choć Novis wydłubał zębatego , a mnie w kleniowego wobka, w pełnym słońcu nieskutecznie przywalił średni boleń. Potem zaś już była tylko błoga cisza, więc syci wrażeń po prostu poszliśmy sjestować. W niedzielne wczesne popołudnie ruszyliśmy z powrotem.
Jeszcze rzut oka na naszą wyspę
... i coś około 18-tej, zakończyliśmy nasze ekspedycję.
Na koniec odrobinę faktów organizacyjnych.
Dojazd jest ekstremalnie prosty, bowiem jadąc drogą nr 79 Warszawa – Sandomierz, od strony Warszawy, przed miejscowością Ryczywół należy skręcić na skrzyżowaniu w lewo, w kierunku wsi Kłoda (w drugą stroną idzie droga na Studzianki Pancerne). Kilkaset metrów dalej jest widoczny most na Radomce. Jadąc od strony Sandomierza, skręcamy w prawo, w pierwszą za mostem, asfaltową ulicę. Ulica ta kończy się po paru kilometrach zakrętem w lewo. Narożny budynek z czerwonej cegły to właśnie nasze miejsce parkingowe (zwyczajowo płaci się 5 zeta od samochodu). Stamtąd też idzie się nad Wisłę, gdzie już będzie czekać pychóweczka.
Wisła na wysokości wsi Kłoda jest w gestii Radomskiego Okręgu PZW. Na stronie okręgu, można przeczytać, z którymi okręgami podpisane są porozumienia. Nie zwalnia to jednak od dokonania opłaty na połów metodą spinningową (15 PLN-ów). Ci zaś, którzy należą do okręgów, z którymi PZW Radom porozumień nie podpisał, chcąc łowić, zobligowani są do opłacenia dniówek w wysokości 10 PLN-ów lub tygodniówek w wysokości 30 PLN-ów (nadal jednak muszą pamiętać o dopłacie na spinning, która obowiązuje wszystkich!) Opłaty okresowe jednodniowe, uprawniające do wędkowania na wodach naszego Okręgu, można wnosić na przekazach pocztowych na adres Okręgu lub rachunek bankowy (BPH PBK I O/Radom 85 1060 0076 0000 4014 7001 0018) wpisując kwotę wpłaty oraz termin wędkowania (dzień dwoma cyframi, miesiąc słownie, rok czterema cyframi).
Okręg w Radomiu dość prężnie zajmuje się Wisłą, a łącząc to wszystko z nadzwyczajną wręcz aktywnością ościennych ekip PSR-u oraz z całkowitym zakazem sieciowania, okazuje się, że Wisła na tym odcinku może zaskoczyć rybnością. Sama wyspa znajduje się dzierżawie i, co ciekawe, od wczesnej wiosny do późnej jesieni jest pastwiskiem dla pokaźnego stadka koni... Liczę więc, że miłośnicy jazdy konnej zafundują nam jakiś darmowe show :)
Istotą każdych spotkań WCWI jest łowienie ryb... Zapewniam, że na wyspie są doskonałe miejscówki dla zwolenników białej ryby, jak i dla hardcore’owców spod znaku dużej brzany, dużego suma i dużego rzecznego sazana.
Tych, co jakąś wyspę już zaliczyli, chyba nie muszę namawiać, bo wiedzą, że zawsze warto. Zapraszam zatem w imieniu naszym oraz Adminów portalu na przednią zabawę w wyśmienitym towarzystwie.
Dzięki Piotrowi Nowickiemu *Novisowi*
relację spisał i obfocił Sławek Wszołek *wieszak*
Komentarze
Trochę bliżej Wilczkowice i fajna opaska. Poniżej wyspy na \"radomskim\" brzegu w weekendy zwykle las gruntówek, fajne skarpy. Niżej dziki brzeg, porośnięty gęsto drzewami
:cry Bawcie się dobrze... Ja będę się bawił gdzie indziej i inaczej...
Tak, tak, nawet z całą pewnością :grin
Kiedyś bezczelnie szarpali w biały dzień, dziś tylko wcześnie nad ranem i w nocy. Zwykle są to pracownicy elektrowni, którzy szarpią w przerwie lub razem z obowiązkami służbowymi.
A mały sum jest? Bo dużego trochę się boję
Krakowska ekipa, w składzie większym lub miejszym jest gwarantowana :grin
Marku, to nie do końca prawda! Jak byliśmy tam z drugiej strony (co jest zresztą w tekście uwzględnione), to faktycznie stan wody pozwalał na przejście bez zamoczenia klejnotów. Fakt pozostaje faktem, że woda była wówczas ekstremalnie niska... Z drugiej strony, aktualność zdjęć prezentowanych w necie jest mocno dyskusyjna, i tak, np. na Zumi, możesz sobie obejrzeć wyspę w okolicach Wilgi, podczas gdy w rzeczywistości pozostał marny jej strzęp :upset !
:cry :cry :cry :cry :cry
Co do głębokości wokół wyspy nie wypowiem się... (zrobił do Sławek), ale jak pamiętasz bywaliśmy na wyspach, które są dostępne z brodów. W tamtych okolicach niezmiernie ciężko o coś co jest obmywane nurtem z dwóch stron... Przeważnie jedna ze stron ma naniesiony piach i ił. Wszystko zależy od poziomu wody. Przeprawić się jednak będzie można, ustalenie miejsca dla tych co będą na Wyspie nie będzie trudne, a może i przydatne. Pamiętam jedne urodziny, kiedy w ten właśnie sposób dotarła do nas ekipa rzeszowska...
#Sławku (Omero) jak się należy spodziewać na jesieni ruszy Włocławsko-Nieszawski cykl spotkań z Wisłą :) Spotkamy się na pewno!
Nie rycz! Nadrobimy jesienią koło Nieszawy. Albo u mnie nad Bzurą :grin .
Po pierwsze primo: Jak adminki się postarali i dobrze upichcili, to był wyskrobywany :):)
a po drugie primo: Te wyskrobywanie to było po to żeby adminki mieli mniej roboty z myciem gara ;);););)
I mnie też na niej umieści ;)
Na prośbę Majowego, który usilnie chciałby się z nami spotkać na Urodzinowej Wyspie, zwracam się z zapytaniem - czy ktoś z Wrocławia lub okolic wybiera się na tą imprezę i mógłby zabrać kolegę Piotrusia (zaznaczam, że to duuuży kolega ;) :grin )?!?! Proszę o kontakt na prv. Udostępnie wówczas wszelkie dane kontaktowe.
Wielkie dzięki!!
Na wyspie niestety nie będę, a to z racji, że mam bardzo silną alergię na konie. Niestety nie do przebicia. Ech życie!
Trzymam kciuki i życzę miłej zabawy!
Kazik liczę, że mi dowieziesz na wynos coś z Urodzinowych specjałów!!!
P.S. Omero, Blanek, Klon: strasznie mi smutno :(, Mirka nie miałem jeszcze okazji poznać osobiście.
PS. Ciekawe, czy jak nie pojadę na targi, da bana swojemu menago marketingu :roll ?
#Sławek (puzio) nie ściemniaj z tymi gratami. Wiślane pychówki radzą sobie z majdanem rodzinnym Stefanów, Korsarzy... wiadomo, że rodziny posiadają tego sporo. Poza tym najwyżej wezmą Cię na hol :)
W sprawie mojego przyjazdu, nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa... Po prostu, w związku z pełnioną funkcją, walczy u mnie poczucie lojalności wobec firmy i obowiązkowość z myślą, że mógłbym stracić takie spotkanie!
Ech, paskudne życie...
25-go mam weselę, z którego się nie wymigam, choć bardzo bym chciał
Wolałbym po stokroć być na wyspie, gdzie luzik, fajna atmosfera, nie jakieś zdewociałe ciotki, disco polo i udawanie, że się dobrze bawię
Dopiero wróciłem z wakacji... ale popróbuję
Mam za to 4,5 miesięcznego SYNA i jego zdrowie wypijemy.
Leśnikowa karmiąca więc jadę sam i mogę zabrać jedną osobę
po drodze: Bydgoszcz-Toruń-Włocławek-Płock.
Będę w piątek wieczorem. Wracam w niedzielę.
-------------------------------------- -----------------------
Ogłaszam wśród Wyspowiczów konkurs na najbardziej odjechaną
i niespotykaną na świecie przynętę spinningową. Nie ma limitów wagowych ani materiałowych. Obowiązuje jedynie samodzielny i przeprowadzony na własne ryzyko pokaz rzutu ową przynętą na odległość większą niż 3 metry i ideologiczne urobienie towarzystwa na wypadek jej nieskoordynowanej pracy w wodzie.
Nagrodą będzie Fatso F14S 105g, za którym niemal wypadłem z łodzi po zawinięciu plecionki o szczytówkę...
--------------------------------- ----------------------------
Pozdrawiam wszystkich !
Leśnik
A tak w ogóle, to cieszę się, że będę Cię w końcu mógł poznać :) !
no i oczywiście jak będziecie mnie chcieli...
pozdrowionka Zbych
ale to jeszcze nie tak szybko musze najpierw się \"poukładać\" i wtedy zaczne prowadzić normalne życie hahaha a z zaproszenia skorzystam ale jak pozwolicie w późniejszym terminie:-) :grin
a póki co oczekuje niecierpliwie na relację i dużo fotek z imprezki
pozdrowionka
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.