Moje karpiowanie zaczęło się kilka lat temu w dość dziwny sposób. Z jednym z moich klientów, niestety już nieżyjącym Darkiem, dość przypadkowo zgadałem się, co do naszych zapatrywań na spędzanie wolnego czasu. Szybko się okazało, że jest on zapalonym karpiarzem i choć nie wywoływało to u mnie większych emocji, postanowiłem się wybrać z nim na karpiowe łowy. Długo nie mogliśmy się dogadać, co do terminu, więc wymyślił, że z braku czasu na dalszy wyjazd, zapolujemy na karpie na zbiorniku Przędzalniana.
Jest to kilkuhektarowy zalew w centrum miasta Łodzi, o dość „toksycznej” historii. Otóż rzeka Ner bierze swój początek całkiem niedaleko i na swoje nieszczęście płynie poprzez tereny zajmowane przez niegdysiejszego giganta chemicznego, nieistniejącą już dziś Anilanę. Niestety takie sąsiedztwo negatywnie przysłużyło się czystości rzeki. Nawet po latach, wody prowadzone przez Ner w tym rejonie to istna tablica Mendelejewa. Przed zalewem znajduje się mały osadnik, który przejął rolę bufora. Nie ustrzegło to zbiornika przed dużym zamuleniem. Muł ten, miejscami sięgający metra posiadał wysoce nieprzyjemny zapach. Moczące się w nim kulki po kilku godzinach śmierdziały tak, że trzeba było odwrócić nos! Summa summarum wędkowanie na tym zbiorniku nie było zbyt przyjemną alternatywą na spędzenie wolnego czasu, ale opowieści lokalnych moczykijów, o żyjących w nim olbrzymach przeważyły moją niechęć.
Ciekawość poznania nieznanego, zwyciężyła!
Był to rok 2003. Dość gorący sierpień i stabilna pogoda, sugerowały żerowanie karpi na przyzwoitym poziomie. Po pracy telefonicznie umówiliśmy się na Przędzalkę, celem omówienia szczegółów i wytypowania odpowiedniego miejsca. Ponieważ zbiornik ten w sezonie jest okupowany przez rzeszę amatorów wędkowania (i rybiego białka – brrr...), wybraliśmy miejsce z rzadziej obławianej jego partii, naprzeciwko trzcinowiska. Gwarantowało to nam, że nikt nie będzie przeszkadzał żerującym rybom. Zdecydowaliśmy się również na formę nęcenia. Do tego celu wybraliśmy najtańsze kulki Trapera o smaku scopexa. Część kulek została rozgnieciona i z tymi całymi została z drugiej strony zalewu wystrzelona procą. Nie byliśmy w stanie zrobić z naszego brzegu, bo strefę nęcenia wybraliśmy blisko 90-tego metra. Robiliśmy to późnym wieczorem tak, aby nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji.
Kilka wieczorów nęcenia z rzędu minęło nadspodziewanie szybko i nadszedł ten dzień. Sobota, 9 sierpień 2003 roku, godzina ok. 18-tej. Ponieważ nie miałem typowego karpiowego sprzętu, zdałem się na ten pożyczony od mojego kolegi. Dwa dosyć mocne teleskopy karpiowe DAM Andy Little o krzywej ugięcia 2.75lbs wraz z Baitrunnerami Shimano, uzbrojone w żyłkę 0.30 Damyla, haki 1/0Executor Tandem Baitsa na zestawach bezpiecznych i świeżo zakupione 18-sto milimetrowe kulki TB z serii Impact o smaku Total Scopex, Wanilia i Truskawka na przynęty. Zastosowane dipy to Scopex i No. 2 Starbaitsa.
Darek z widoczną znajomością rzeczy, sprawnie zmontował moje i swoje zestawy. Kilka próbnych wyrzutów i przynęty znalazły się w wodzie. Oczywiście naszym zachowaniem zainteresowaliśmy kilku przesiadujących wędkarzy, którzy na informację, że zamierzamy zmierzyć się z karpiami, znacząco pukali się w czoło. Jedynie jeden z nich potwierdził, że bytują to sztuki, które porwały niejeden raz jego sprzęt i to właśnie w rejonie trzcin. To utwierdziło Darka o słuszności wyboru miejsca połowu.
Po zarzuceniu wędek rozpoczęliśmy przygotowanie naszego mini obozu. Darek, jako karpiarz z kilkunastoletnim stażem posiadał już łóżko karpiowe i potężny zestaw karpiowych akcesoriów. Po kolei zaczął mi opisywać szczegóły każdego elementu zestawu karpiowego. Jeszcze wtedy traktowałem jako coś egzotycznego i nie przypuszczałem, jak mnie to wkrótce pochłonie.
Darek zaczął opowiadać o swoim karpiowaniu. A miał o czym! Kilkadziesiąt karpi powyżej dychy zrobiło na mnie wrażenie. Ten największy, blisko 18kG, padł na zbiorniku w Skierniewicach. Tam też zbierał on swoje karpiowe szlify. Relaks przy piwku i karpiowych opowieściach dość brutalnie przerwał nam dźwięk sygnalizatora. Wziął!
Kilka szybkich kroków, zamaszyste zacięcie i już Darek coś holuje. Rzut oka na wyświetlacz komórki. Jest 3:00. Jego wędzisko, choć było naprawdę mocne, wygięło się w obiecujący pałąk. Karpie z Przędzalki, o czym sam przekonałem się później, są niesamowicie silne. Łowione przeze mnie później karpie na innych zbiornikach w ogóle nie dorównywały im walecznością! Czyżby to była kwestia ich bogatego w „mikroelementy” pożywienia? Nie wiem… Fakt jest faktem, że hol zajął mu blisko 15 minut. Kilkanaście ostrych odjazdów zostało sprawnie opanowanych. Darek w międzyczasie zaordynował, bym wędki zdjął z podpórek i włożył kije do wody, luzując wcześniej żyłkę, by nie nastąpiło splątanie zestawów. Jeszcze chwila i podstawiam karpiszonowi podbierak. Jest! Delikatne wyniesienie ryby na matę i chwila odpoczynku. Nawet nie wiem kiedy, ale w trakcie holu sam tryskałem adrenaliną!
Uścisk dłoni i krótkie gratulacje! Darek decyduje się na włożenie prosiaka do specjalnego worka karpiowego, aby doczekał do rana, w celu pozowania do sesji fotograficznej. Stwierdził też, że najwyższy czas, by zmienić kulki przynętowe. Ściągnęliśmy zestawy, sprawnie wymieniliśmy kulki i… No właśnie… Jak tu w nocy precyzyjnie zarzucić przynętę do miejsca odległego o 90 metrów? Okazało się to prostsze niż myślałem! Po prostu odpowiednia postawa, unieruchomienie kołyszącego się zestawu i silny wymach. O dziwo udało mi się to za pierwszym razem!
Może to podniecenie sprawiło? Nie wiem! Czas mijał nadspodziewanie szybko. Kiedy pierwsze poranne tramwaje rozpoczęły swój taniec na szynach, odezwał się sygnalizator? I znów na wędce Darka! Zanim doskoczył do wędek, sygnał zamilkł. Prawdopodobnie karp ukłuwszy się, już odjeżdżając, wypluł haczyk. Taktyczne zacięcie i pusto! Do godziny 8-ej nie działo się już nic na naszych zestawach, więc zaczęliśmy powoli się pakować.
Gorący poranek zwiastował koniec żeru karpi. Zajęliśmy się więc dokumentowaniem efektów wyprawy. Profesjonalna waga karpiowa pokazała równe 7 kilo! Jeszcze tylko obowiązkowa fotka i rybka majestatycznie odpływa do swojej kryjówki. Kilku obecnych nad wodą wędkarzy przyszło do nas podziwiało nasza zdobycz, nieźle się przy tym dziwiąc. Rozjeżdżając się do swoich domów, umówiliśmy się na przyszłą sobotę na powtórkę z rozrywki.
Pomimo, że w pracy jestem dość obowiązkowy, ciężko mi było jej doczekać. Ponieważ mieszkam dość blisko, wieczorami podjeżdżałem autem, by donęcać karpie kulkami i lekko podgotowaną kukurydzą. Lornetkowanie pokazało dobitnie, że karpie weszły w zanętę. Dobra nasza!
Kolejna sobota i o 18-tej rozkładamy nasze klamoty. Tym razem skorzystałem tylko z kołowrotków Darka, bo zapragnąłem przetestować mój najcięższy feeder oraz wysłużony mocny teleskop, używany przeze mnie do połowu szczupaków. Wędki znalazły w wodzie, więc ze znacznie większą uwagą zacząłem wysłuchiwać szczegółów taktyki karpiowania. Pierwsze branie nastąpiło znacznie wcześniej, bo o północy. Mocniej wygięty sprzęt zwiastował większą sztukę. Tak też się stało. Poranne ważenie wskazało 8.95kG! Znów był to karp królewski. Niestety podbieranie poszło mi znacznie gorzej, bo Darek trzykrotnie karpia wprowadzał do podbieraka i bezskutecznie! Za każdym razem skubaniec nie chciał doń wejść! Udała mi się ta sztuka dopiero za czwartym razem! Przy fotografowaniu asystowało nam już więcej wędkarzy, na których największe wrażenie zrobił fakt, że go wypuściliśmy! Pomijając wielkość zdobyczy, jakoś nie mógłbym spokojnie przełknąć ani kęsa mięsa ryby, pochodzącej z tej wody!
Apetyt na własnoręcznie złowionego karpia wzrósł ma tyle niepomiernie, że naturalne wydawało mi się kolejne spotkanie. Niestety sobota odpadała, bo mieliśmy z żoną zaplanowany wyjazd do rodziny. Chęć zmierzenia się z silną rybą jednak przeważyła i zdecydowałem się na piątkową sesję. Najwyżej auto poprowadzi moja żona!
Tym razem już bez uprzedniego nęcenia, pojawiłem się nad Przędzalką w piątkowe popołudnie. Darek miał dojechać nieco później. Ustawiłem się na naszym miejscu i zaraz po zarzuceniu zestawu, podczas jego napinania poczułem branie! Byłem tak zaskoczony, że go nie zaciąłem! A to pech! Pierwsze moje branie i je spartoliłem!
Minęła jakaś godzinka i pojawia się Darek. Opowiadam mu, co się stało. Zaledwie zarzucił swój zestaw, znów pisk sygnalizatora! Na mojej! Niczym Ben Johnson dobiegam do teleskop i tnę! Siedzi! Ależ odjazdy! Zaczynam rozumieć zauroczenie karpiarzy swoją specjalizacją. Miałem na haku naprawdę duże ryby (sumy), ale ich siła była związana z ich masą oraz prądem wody. Łowiłem je, bowiem, na Wiśle. Nawet te największe nie sprawiły mi tyle frajdy, co ten, jak się później okazało, pełnołuski, prawie siedmiokilowiec! Tam były równomierne odjazdy w dół rzeki, ale zupełnie pozbawione tej dynamiki! Tutaj zaś, bardzo ostra walka, do samego końca! Nawet w końcu holu, karp zachowywał się bardzo agresywnie, nie pozwalając się wprowadzić do podbieraka! Można powiedzieć, że wsiąkłem na dobre! Siła i dynamizm tej ryby mocno mnie urzekły.
Kolejna wyprawa (dokładnie za tydzień) przysporzyła nam nie lada emocji. I tym razem były i brania i ryby! Pierwszy karp wziął około pierwszej. Okazało się, że moim przeciwnikiem był drugi z kolei karp Darka! To charakterystyczne uszkodzenie płetwy ogonowej, nie pozostawiło nam żadnych wątpliwości. Poranne ważenie tylko to potwierdziło, bo rzeczony karp nie przytył ani nie schudł ani deka!
Darka nastroiło to jednak pesymistycznie. Stwierdził tylko, że populacja tutejsza większych osobników jest mniejsza niż przypuszczał. Według mnie jednak się mylił, bo podczas przedwieczornego oczekiwania na branie, obserwowałem masę bąbli objawiających mnogość żyjących tu karpi.
Dyskusję przerywa nam dźwięk sygnalizatora na wędce Darka. Po zacięciu ryba kieruje się na prawo, w stronę pomostu. Darek informuje mnie, że to już nie przelewki, bo pomimo nawiniętej na jego kołowrót żyłki 0,35, nie jest w stanie go zatrzymać! Dokręca hamulec coraz mocniej na swoim Shimano BBLC (Big Baitrunner Long Cast) i nic! Ryba rwie do przodu bez chwili spoczynku! Nagle Darek informuje mnie, że czuje jakiś niewiadomy opór w wysnuwaniu żyłki! Okazuje się, że karp dotarł do odległego od nas ze 200 metrów pomostu i zawinął żyłkę za filar. Żyłki nadal ubywa i Darek zaczyna się martwić, bo pomimo ogromnej szpuli, nawinął na nią tylko 300 metrów trzydziestki piątki, a reszta to jakiś stary podkład! Wkrótce jednak nasze obawy się skończyły, bo usłyszeliśmy suche pyk, które rozdarło nasze serca. Nie strzeliła jednak żyłka, lecz hak Technipeche’a! Tego żaden z nas się nie spodziewał…
Na rozpamiętywanie porażki nie było jednak czasu, bo odezwał się mój sygnalizator! Zamaszyste zacięcie i jest! Na feederze walka szła mi opornie, bo kij giął się do wody, a karp, nic z sobie z tego nie robiąc, po prostu zabierał mi kolejne metry żyłki! Darek krzyknął na mnie, żebym siłowo nie dopuścił go do wejścia w trzciny, bo stamtąd, to go raczej nie wyciągnę. Posłuchałem go i karp najpierw zatrzymał się a potem skręcił w lewo, na płytszą część zbiornika. Ufając w moc wędki, holowałem go trochę agresywniej i, po niespełna 10 minutach holu znalazł się w pobliżu podbieraka. Darek sprawnie pochłonął go swoim wielgachnym sprzętem i już mogłem świętować kolejny sukces. Ten karp był jednak najmniejszy z dotychczasowych, bo miał zaledwie 5.60kG. Nadmiar emocji spowodował, że zapomnieliśmy zupełnie o zmianie kulek i zarzuceniu wędek!
Od brania niewiadomej wielkości karpia Darka minęło ponad półtorej godziny! Ależ ten czas leci… Na ponowne brania już jednak nie liczymy, bo obydwa narobiły niezłego rumoru w wodzie. Jednak mylić się jest rzeczą ludzką, bo około 7-mej godziny Darek znów ma branie! I tym razem bardzo agresywny karp musiał zostać siłowo zatrzymany, aby nie wszedł w trzciny! Dopadł ich i próbował się uwolnić! Jednak w konfrontacji z mocnym sprzętem nie miał szans i został z nich wyciągnięty. Zafundował nam (i nie tylko!) sporo emocji, bo w akcie desperacji ruszył wzdłuż przeciwległego brzegu jak torpeda, zagarniając przy okazji zestawy kilku wędkarzy z naprzeciwka. Ci zaczęli się drzeć na Darka, ale ten odkrzyknął, ze nie może go zatrzymać! Ubawiło nas to mocno, bo karp rwał te ich zestawy jak nitki! Był to jednak ostatni jego zryw, bo później pozwolił się doprowadzić do podbieraka bez zbędnych protestów. Waga wskazuje niecałe 10 kG (brakuje mu niecałe 10 deko), więc od dziś tyle wynosi nasz nieoficjalny rekord na Przędzalnianej.
Syci wrażeń, nie zarzucamy już zestawów, tylko spokojnie zaczynamy się pakować. Umawiamy się na kolejny weekend, by znowu zmierzyć się z królami tej wody. Ale nie był to koniec naszych emocji…
Tutejsze karpie mają dość osobliwy zwyczaj głośnego spławiania. Wygląda to tak, jakby karp najpierw się rozpędzał, a potem niczym cegła spadał bokiem na wodę! No i popatrzyliśmy sobie z rozdziawionymi gębami na to widowisko. Co kilka minut jakieś karpisko wykonywało taką ewolucję! Ukoronowaniem wszystkiego był wyskok prawdziwego karpiowego giganta, któremu zgodnie daliśmy powyżej dwóch dych! Jak żyję, to czegoś takiego nie widziałem… Przez moment ucichło wszystko! Każdemu szczęka opadła w dół! Nawet w tej chwili, wspomnienia podniosły mi ciśnienie…
Ponieważ i na przyszłą sobotę zaplanowaliśmy wspólne połowy, trzeba było uzupełnić zapas kulek i odebrać zamówione wcześniej karpiowe detale. Odwiedziłem, więc mój sklep wędkarski i zostałem powitany niczym bohater. Właściciel sklepu, kibicował mi w moich poczynaniach i sprezentował mi parę drobiazgów, bo, jak stwierdził, nagoniliśmy mu swoimi poczynaniami, mnóstwo klientów na karpiowe rzeczy. Jak się potem okazało, w całej Łodzi nie mogłem dostać nie tylko kulek TB o smaku truskawki, ale i żadnego innego producenta! Był to efekt mojej odpowiedzi na pytanie, na co biorą! Ach ta wiara w cud przynętę…
Kolejna sobota obdarzyła nas tylko jednym braniem i jednym karpiem, ale za to największym… Miał on równe 11 kilo! I był on moim trofeum! Wziął na TB Scopex Impact.
Jak wszystkie inne on też odzyskał wolność.
Niestety była to moja ostatnia w owym roku wyprawa nad Przędzalnianą, którą już zdążyłem polubić. I to pomimo bliskości trasy przelotowej… Pomimo smrodliwego mułu… Pomimo kompletnego braku tego, co kiedyś lubiłem najbardziej, czyli ustronnych miejsc, do których dochodziło się ze spinem w karkołomny sposób… Zaczął się dla mnie sezon targowy i masa wyjazdów służbowych, więc nie mogłem już bezkonfliktowo zarywać nocy… Jednak ten debiutancki sezon nad Przędzalką, zapadł na dobre w mojej pamięci…
To były pierwsze duże ryby spokojnego żeru, na które zacząłem się nastawiać celowo. Dały mi one mnóstwo wrażeń z powodu swojej siły, swojej przebiegłości i nieobliczalności. W tej chwili, kiedy mój sprzęt karpiowy jest już mocno zaawansowany, kiedy na rozkładzie znalazło się wiele kolejnych trofeów, nadal znajduję wiele radości, nie tylko holując kolejną wielką rybę, ale i nęcąc ją, i oczekując kolejnego pisku sygnalizatora. Ale to już jest zupełnie inna historia…
Wieszak
Komentarze
Pozdrawiam
Swoją drogą - miejskie łowiska położone w pobliżu ruchliwych ulic, gdzie dobiegają odgłosy tramwajów, czy pociągów często kryją w sobie prawdziwe okazy, o czym już osobiście mogłem się przekonać.
Jeszcze raz gratuluje okazów
Piękny artykuł, pobudza wyobrażnię w te zimowe, długie wiaczory.
Uwierzcie mi, że jako miłośnik bardziej \"dzikich\" miejsc, miałem szczere opory, czy zamieszczać w ogóle taki artykuł. Jednak karpiarstwo, pomimo pozornego braku aktywności, potrafi człowieka rozemocjonować i czymś zaskoczyć, i to chciałem tu przekazać.
Blanku, mam nadzieję, że spotkamy się w tym roku na Domaniowie, bo mamy go z moim kolegą na tegorocznym celowniku :)
Gralu, może faktycznie strzeliłem babola z tym Nerem :? . Muszę to sprawdzić! :) Powiem Ci, że sam nie oczekiwałem tak imponujących wyników na tym zbiorniku!
Pozdrawiam serdecznie wszystkich! :)
Wieszaku, Gral ma rację. Przez Przędzalnianą przepływa bez wątpienia rzeka Jasień. Pozdrawiam - kanopa
Jeśli będziecie się wybierać koniecznie daj znać.
Sam czesto przejezdzalem obok Przedzalki, widzialem paru moczykijow, ale nie spodziewalem sie az takich kolosow. Rzeczywiscie mimo braku wod w Lodzkim, nawet tak niewielki akwen srodmiejski potrafi obdarzyc niezla nagroda. Ale do tego potrzebne sa umiejetnosi i cierpliwosc, co ukazales w Swoim artyklule.Zycze dalszych sukcesow. Wieszaku a gdzie zwykle spinningujesz w ubogich wedkarsko okolicach Lodzi?
Dziubek.
Blanku! Jak będziemy z kolegą jechać na Domaniów, to nie omieszkam umieścić odpowiedniego postu w umawialni. Miło mi będzie Cię poznać! :grin
Dziubku
Kanopa! Sprawdziłem! Strzeliłem babola :cry :x !
Erwin - niech Cie ręka boska broni, by \"prosiaczki\" do Królowej wpuszczać!!!
Artur. Ja nie chcę ich wpuszczać tylko łowić te, które już są :grin
Okazów oczywiście gratuluję! :)
Jednak wówczas rzadziej jeździłem na ryby :) , lecz pomimo industralnego klimatu Przędzalnianej, ówczesne wypady nad ten akwen mimo wszystko zaspokajały moją wędkarską chuć. Tym bardziej, że były dość rybne. Dla Twojej wiedzy dodam, że wielkość żyjących tam okazowych szczupaków i sumów może przyprawić o zawrót głowy :).
Latem za to, miewałem takie dni (zresztą nie tylko ja i wcale nie tak rzadko), że praktycznie każda miejscówka obdarzała mnie braniem :grin .
Prawda jest jednak taka, że wynik połowu jest zawsze efektem ilości czasu spędzonego nad wodą. Ja go spędzam w ten sposób zdecydowanie zbyt mało :( ... I tego Ci zazdroszczę :roll.
PS. Doskonale wiem, o której wodzie mówisz. Ja preferuję jednak rzeczny spin :grin . Jeśli jednak zaporówka, to łódeczka i łowienie z opadu (z brzegu w gumiakach się nie da
Nie znam się specjalnie na łowieniu białej ryby. Ot: rzucę koszyk z gotową zanętą, która ma napisane \"karp\", założę coś na haczyk i czekam aż elektronika zawyje, jak niemal wszyscy z Krzywia :)
Są tam ogromne karpie, bo są ogromne ryby w ogóle, ale rzadko ktoś je łowi. Sprzęt mam taki, że nie ma na świecie karpia, który by mu coś zrobił - sprawiłem go sobie pod kątem sumów - więc się o niego nie boję. Jakiś przepis na zanętę, przynętę... Pozdrawiam
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.