Teraz, połyskując słomiano-żółtym blaskiem, już jako antyk wędkarski i zarazem „historyczny drogowskaz” mojej drogi zawodowej, zajęła zaszczytne miejsce w rogu garażu, do którego, jako „męskiej świątyni”, wstęp mają tylko nie zagrażający jej osobnicy.
Ze starej gwardii podwórkowych „bambusiarzy” niewielu spotykam nad wodą. Czas ubrał każdego z nas w rodziny, gonitwę w pracy lub za pracą, rozrzucił po kraju. Ja, po wielu latach dziwnym trafem powróciłem, dokładnie niemal do miejsca, gdzie ostatni raz składałem moją bambusówkę z gorzowską tęczówką - nad Zalew Sulejowski…
* * *
W tamten czerwcowy świt obudził mnie znajomy, przeciągły gwizd.
- No co jest? Zaspałeś?! Szybciej złaź, bo znów nam zajmą cały środek kanału! - darł się mutacyjnym „tenorem” dosiadający składaka blond-chudzielec. Obok Kloda na składaku, już trochę bardziej proporcjonalnie rosnący Grzela przytraczał do ramy dużego, męskiego roweru pokrowiec z wędkami. Bagażnik obładowany był czerstwym chlebem, pęczakiem, kulami ciasta, drucianymi sadzykami i całym wędkarskim majdanem. Do składaka marki KARAT nie bardzo dało się cokolwiek przyczepić, na skutek braku „normalnej” ramy.
Po godzinie siedzieliśmy ścieśnieni we trzech na dwóch metrach zalewowego brzegu. Z lewej strony, na najgłębszej strefie zatoki, średnio co 5 metrów stała oparta w widełkach lub częściej trzymana w dłoni, jakaś wędka. Powyżej 100-150 m od nas była już strefa zakazana - oznakowany tablicami obręb Ośrodka Zarybieniowego z hodowlą pstrąga.
W głębokim na kilka metrów rowie wzdłuż brzegu zatoki (dawnym korycie rzeczki) skupiła się chyba cała zalewowa płoć, żerując nieprzerwanie od czasu dawno już zakończonego tarła i ściągając w ten rejon liczne zastępy „grunciarzy”.
Nie mogąc znieść ciasnoty i wstępnej machaniny Grześka, wziąłem wędkę i poszedłem brzegiem w stronę słabo „zawędkarzonego”, otwartego zbiornika. Na końcu zatoki siedział samotnie znany mi z widzenia weteran. Jak zawsze - ciężki zestaw, dwie wędki, dzwonki...
-... dobry. I jak tam dzisiaj? - zapytałem, licząc, że rozmawiając przeczekam wstępne nęcenie i Grześkowe ćwiczenia gimnastyczno-wędkarskie.
- Eetam! Daj pan spokój! - rzucił mój gruntowiec zwyczajowo waląc wszystkim na „pan” bez względu na wiek czy płeć. - Żmijki takie świeżutkie, że człowiek sam by taką chętnie zjadł - to mówiąc pogryzł jednego „kompostowca” i wypluwając, omal nie utopił wypadającej protezy - a te bladziaki (tak zwykł nazywać leszcze) nawet nie trącą. Po chwili, zniecierpliwiony ciszą dzwonków, zaczął jedną z wędek przezbrajać na żywcówkę.
Rozbawiony, ruszyłem dalej pod las, do odległej o 200-300 metrów grupki świeżo przybyłych wędkarzy. Byli właśnie na etapie rozkładania wędek. Szło im to bardzo szybko, jako że wszyscy dysponowali marzeniem każdego z naszej „bambusowej” trójki, teleskopami od naszych południowych sąsiadów i niemieckimi (enerdowskimi) „Rexami”. Rejestracja junaka z koszem wskazywała na nasze rodzinne miasto lub jego okolicę.
- Jurek, dawaj te rosówki, bo na goły hak nie chcą jeszcze brać! - darł się pierwszy, niecierpliwy przybysz do dwóch stojących przy motorze kompanów. Mocno niewyraźna mina adresata wzbudziła też i moje zainteresowanie. Okazało się, że nie bez powodu dwaj pozostali przerwali montowanie sprzętu. W drewnianej, żywcowej fasce, pełnej trawy pływało coś, co przypominało białe duchy niedawnych rosówek, otaczających makaronową plątaniną rozbitą butelkę z widocznym fragmentem zielono-białej etykiety „...ktyfikowany 9...%”.
- Gdzie żeś to szkło władował, matole? Rosówy mamy ożarte w trupa! - wrzasnął do niecierpliwego Jurek.
- Nie-nie dość, żeee diabli wzięli ro-robale, to jeszcze przyjdzie sie-siedzieć te d-dwa dni o-o suchym py-pysku- dołożył mocno rozeźlony trzeci kompan, ostro jąkając się przy tym i gestykulując całym ciałem.
- Chłopaki, jak pragnę węgorza! To nie moja wina, że oni teraz takie liche te flachy robią. A gdzie ja to miałem wsadzić? Do kieszeni? Żeby na tych dołach wyleciała... - tłumaczył się, jak go nazwałem - Niecierpliwy, czyli przypadkowy konserwator dżdżownic.
Po chwili dwaj panowie, tj. Jurek i Niecierpliwy, z determinacją i oddaniem ratowali kwintesencję wyprawy cedząc przez skarpetkę (chyba Niecierpliwego) zawartość faski celem odzyskania w części jej bardziej płynnej zawartości. Trzeci, Jąkała, widać bardziej wrażliwy na los biednych rosówek, oddalał się w stronę kępy wikliny mocno zemdlony, wyjąkując, że on tego „na trze-eeźwo pi-pił nie-nie be-będzie”.
Ubawiony ruszyłem na powrót do naszego dwumetrowego łowiska. Grzela siedział już spokojnie obserwując trochę zbyt ciężki, jak na płoć, spławik. Klod właśnie odczepiał drugą „osiemnastkę”. Po chwili i ja siedziałem obok nich wpatrzony w swój kolec jeżozwierza. Łowiliśmy na żółte „zakalcowe” ciasto. Dla poprawy efektów nęcenia, bo wokół robili to wszyscy, waliliśmy kule z rozmoczonego chleba w sam środek „naszej strefy” łowiska. Dało to ostatecznie taki efekt, że już po niespełna kwadransie wszystkie trzy spławiki stały obok siebie na niespełna 1 m kw. powierzchni wody. Ryby nieźle brały. Klaudzio ciągle wyprzedzał mnie o jeden ogon. Grzesio ze swoją „bombą” wypadł z konkurencji zacinając „efektownie” ( i niezbyt efektywnie ) co drugie branie.
Wywindowany przez „gruntowca” na końcu zatoki ok. 2,5 kg szczupak odwrócił naszą uwagę od spławików na parę minut. No, takiego gada dopaść... Dla każdego z nas widoczny z daleka „dziobak” był niemal marlinem. Tymczasem, przez fragment naszego łowiska sunął łańcuszek drobnych bąbelków powietrza, wędrując nieuchronnie w kierunku spławików. Lekko rozkojarzeni szczupakiem dojrzeliśmy, jak wszystkie trzy spławiki niemal jednocześnie wędrują pod wodę. Błyskawiczne zacięcia - ja w lewo, Klaudzio w prawo, Grzesiek – „przez łeb”. Wszyscy poczuliśmy silne szarpnięcie. Kiedy pod powierzchnią wody błysnął zielonym złotem okazały lin, jeszcze w wodzie miał trzech deklaratywnych właścicieli. Równocześnie z wody, niczym z procy, wyleciała 15-centymetrowa płotka z mocno rozdziawionym pyszczkiem, w którym przedziwnie swój bieg kończyły dwie żyłki - moją i Klaudka. Lin leżący po chwili na trawie wywindował Grześka na pierwsze miejsce. Sporna, głodna płotka, po arbitrażu sąsiadów, przypadła mnie w udziale i tym samym pomogła dogonić Klodzia. Wracaliśmy do domów z pełnymi siatkami naszych „bambusowych” ryb.
* * *
Po tygodniu dostałem od ojca swój pierwszy miodowo-żółty „teleskop” z kołowrotkiem „Delfin”. Bambus jeszcze tylko kilka razy powędrował ze mną na nocne wyprawy, przysparzając zresztą dalszych, niezapomnianych chwil, aby w końcu wylądować w zapomnianym piwnicznym kącie.
Klod miał po latach nieźle prosperujący sklep - rybny oczywiście, ale o ile wiem, od lat już nie wędkuje. Ja niemal codziennie przez 10 lat oglądałem (i nadal niekiedy oglądam) miejsce opisanych zdarzeń już z zawodowej perspektywy. Grześka straciłem z oczu na ponad 20 lat temu. Po latach dowiedziałem się, że jeździ TIR-ami po kraju i świecie. Czy jeszcze wędkuje? Tego nie wiem. Mnie pozostały wspomnienia i ta stara bambusówka, która je czasem przywołuje. Tylko woda już nieco inna, ryby jakby mniej głodne, a wędkarze smutniejsi. Dzisiejszy sprzęt wędkarski w niczym już nie przypomina naszych bambusówek. No, może tylko rosówki i „płyny konserwujące Polmosu” nie poddały się upływowi czasu.
Olek Góralczyk *axel*
Komentarze
Olku, już pisałem Ci w e-mailu... nie kryguj się tylko pisz, w miarę czasu, fajnie Ci te wspomnienia wychodzą :)
Karasie się na to lowiło
Sympatyczne opowiadanko. Wraca się.
Dzięki!
piórko gęsie oskubać, matce lakier podp... i już się spławiczek buja w toni...
Ja miałem przez wiele lat odbiorcę sprzętu starszej generacji, więc ani bambusów, ani germinek, czy rexów już nie ma ze mną. Mój cioteczny braciszek, a potem jego syn zużyli je do końca. Pozostały tylko wspomnienia.
Tak poważnie fajny pomysł na spotkanie tematyczne!
Zwycięzca mógłby otrzymywac sadzonkę bambusa ;)
Jeśli retro-bambusowe spotkanko dojdzie do skutku to chyba nie bębę miał prawa nie stawić się na nim z bambusem (TYM BAMBUSEM) i jakąś bambusówką, albo anyżówką :grin :grin
pozdrawiam i do spotkania. :)
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.